Ze wszystkich zrywów narodowych Powstanie Styczniowe doświadczyło Warszawę stosunkowo najsłabiej. Tego samego nie można jednak powiedzieć o jej mieszkańcach. Z czego wynikała niespotykana wcześniej trauma po upadku powstania i jak ona zmieniła oblicze miasta? O tym opowiada historyk, badacz dziejów Warszawy dr hab. Błażej Brzostek w rozmowie z Natalią Pochroń.
Natalia Pochroń: „To miłe miasto!” – tak w 1870 roku Alzatczyk Jacques Hartmann‑Liebach pisał o Warszawie, dementując wiadomości paryskich dzienników o żałobnej atmosferze miasta. Czy kilka lat po stłumieniu największego polskiego powstania narodowego stolica Kongresówki rzeczywiście była miłym miastem?
Błażej Brzostek: Trudno powiedzieć, mamy do dyspozycji w zasadzie tylko przekazy świadków, a te są różne, nierzadko sprzeczne. Ciekawe jest jednak, skąd wynikał ten entuzjazm Alzatczyka. Warszawa miała wówczas reputację miasta stanu wojennego – tak przynajmniej przedstawiała ją zachodnia prasa.
W wiadomościach z ówczesnych stolic europejskich dominowały informacje o wspaniałych balach, wytwornych zjazdach monarchów, inauguracjach świetnych przedstawień operowych czy teatralnych. Z Warszawy dochodziły jedynie żałobne przekazy. W tym przypadku nie pisano o rozwoju gospodarczym, zabawach czy nowych inwestycjach. Donoszono za to o wielkich pogrzebach, manifestacjach patriotycznych brutalnie rozpędzanych przez władze, surowym reżimie, godzinach policyjnych, wszechobecnym wojsku.
Takie wiadomości tworzyły obraz Warszawy i tak widziano ją na Zachodzie. Jednak ten, kto przyjechał tu w latach siedemdziesiątych XIX wieku, widział coś innego. Nie oglądał wojska, żałoby czy tych przerażających śladów egzekucji, o których tyle czytał w prasie. Z pozoru Warszawa niewiele się różniła od innych dużych europejskich ośrodków – pogodne, tętniące życiem miasto.
A w rzeczywistości? Co się kryło pod pozorami?
W 1870 roku, kiedy wspomniany Hartmann‑Liebach przyjechał do Warszawy, nastąpiły dwa wydarzenia ważne dla mieszkańców miasta. Przed Pałacem Namiestnikowskim, tam, gdzie dziś stoi pomnik księcia Poniatowskiego, postawiono pomnik Iwana Paskiewicza – rosyjskiego generała, który odpowiadał m.in. za brutalne stłumienie Powstania Listopadowego, za co otrzymał tytuł księcia warszawskiego i funkcję namiestnika Królestwa Polskiego. Wyjątkowo ponura postać.
Ponadto w 1870 roku zainaugurowano w Warszawie działalność uniwersytetu cesarskiego – z rosyjskim językiem nauczania. Co prawda odpowiedni przepis zabraniający szkołom posługiwania się językiem polskim wejdzie w życie dopiero cztery lata później, jednak taka atmosfera już panowała. Obcokrajowiec z Alzacji nie mógł jednak jej odczuć. Nie znał polskiego kontekstu, polskiego ducha. Odbierał więc tylko to, co widział – a widział ładnie ubrane kobiety, ożywiony ruch na ulicach, pełne sklepy.
Pod tym wszystkim kryła się jednak głęboka trauma połączona z uczuciem bezgłośnego przerażenia i bezsilności. Dzisiaj nazywamy to zespołem stresu pourazowego (PTSD). Choć to pojęcie może nie do końca pasuje do opisu osobowości miasta, dobrze oddaje ukryte nastroje w Warszawie.
Tym bardziej że nie było to pierwsze przegrane powstanie.
Tak. W latach sześćdziesiątych XIX wieku najstarsi ludzie w Warszawie pamiętali jeszcze Powstanie Kościuszkowskie z 1794 roku, którego klęska oznaczała de facto upadek państwa polskiego. Zostało bardzo okrutnie stłumione – do historii przeszła rzeź Pragi dokonana przez gen. Aleksandra Suworowa. Wśród warszawian zapanowała trwoga, obawiano się, że to samo Rosjanie zrobią z ich miastem – Praga nie była jeszcze wówczas częścią Warszawy. I miasto się poddało.
W 1830 roku wybuchło kolejne powstanie – listopadowe. Dla Warszawy skończyło się tragicznie – inwazją zbrojną Rosji, spaleniem Woli, strasznymi represjami, zsyłkami, reżimem stanu wyjątkowego. Po 1831 roku władze rosyjskie stopniowo zlikwidowały polską samorządność, instytucje, obieg pieniężny. Kto miał szczęście i przeżył, uciekał z miasta, za granicę – rozpoczął się wielki pochód weteranów przez Europę. Warszawa stała się symbolem heroicznej postawy. To jak starcie Dawida z Goliatem.
W końcu nadeszły lata sześćdziesiąte. Chociaż od klęski obu zrywów minęło sporo czasu, wciąż były one żywe w pamięci Warszawy, wielu jej mieszkańców pamiętało przynajmniej jedno z powstań. Pamiętano też o brutalnych represjach, które nastąpiły po tych zrywach.
Mimo to zdecydowano się na wzniecenie kolejnego powstania?
Tak, bo kluczowy był tu jeden czynnik – dowództwo Powstania Styczniowego stanowili w dużej mierze ludzie młodzi, urodzeni w latach trzydziestych. Oczywiście wiedzieli o powstaniu listopadowym i represjach, które nastąpiły po jego upadku, ale nie doświadczyli ich bezpośrednio. Trauma ich rodziców i dziadków nie była ich doświadczeniem. Ci ludzie mieli inną perspektywę i dlatego zdecydowali się na różne działania, których w innym przypadku raczej by nie podjęli.
To znaczy, że nie wszyscy mieszkańcy Warszawy poparli powstanie?
Nie wszyscy byli do niego tak entuzjastycznie nastawieni. Ludzie w średnim wieku i starsi w dużej mierze próbowali je powstrzymać, co było w zasadzie naturalną reakcją – bali się kolejnej katastrofy i starali się uchronić to, co zdołali w międzyczasie wypracować. Siłą napędową zrywu była głównie młodzież, zwłaszcza akademicka. Wprawdzie w Warszawie nie było wtedy uniwersytetu, bo został zlikwidowany po powstaniu listopadowym, ale działały inne szkoły – Akademia Medyko-Chirurgiczna, założona w 1857 roku na fali liberalizacji po klęsce Rosji w wojnie krymskiej, czy Szkoła Główna, utworzona przez hrabiego Aleksandra Wielopolskiego. W obu prowadzono zajęcia w języku polskim.
Drugą grupą była młodzież rzemieślnicza. Jej sytuacja, głównie warunki pracy w cechach, nie była najlepsza, więc można powiedzieć, że doszedł tu dodatkowy wątek – klasowy. „Walka narodowowyzwoleńcza połączyła się z walką klasową” – ładna klisza historiograficzna, z oczywistych względów szczególnie akcentowana w okresie marksistowskim. W powstaniu brali więc udział przedstawiciele różnych grup społecznych, ich współdziałanie było widać jeszcze przed wybuchem powstania – a może zwłaszcza wtedy.
To znaczy?
Powstanie to jedno, choć miało ono oczywiście decydujące znaczenie. Dla Warszawy ważniejszy był jednak okres przed nim, od 1861 roku. Przez te dwa lata poprzedzające zryw w warszawskim społeczeństwie intensywnie budziła się świadomość polityczna, czego skutkiem były różne, często legalnie podejmowane działania polityczne, wydarzenia, manifestacje. Do największej doszło 27 lutego 1861 roku na pl. Zamkowym – żądano wówczas przeprowadzenia reform społecznych i gwarancji praw obywatelskich. Demonstranci domagali się uwolnienia aresztowanych w czasie manifestacji zorganizowanej w rocznicę bitwy o Olszynkę Grochowską. Rosjanie oczywiście nie spełnili tych postulatów, wręcz przeciwnie – otworzyli ogień, zabijając pięciu manifestantów.
Ich pogrzeb zmienił się w gigantyczną manifestację, wzięły w niej udział tłumy warszawian. Społeczeństwo żyło nadzieją na zmiany i jakieś rzeczywiście następowały, ale nie po ich myśli. Ludzie, którzy stanęli wtedy u steru władzy, mam na myśli przede wszystkim margrabiego Wielopolskiego, próbowali pogodzić dwie sprawy – wywalczyć możliwie największy zakres autonomii dla Królestwa Polskiego i powstrzymywać ruch protestu, który z ich punktu widzenia mógł prowadzić tylko do rozlewu krwi. Aby tego uniknąć, jeszcze przed wybuchem powstania wprowadzili różne policyjne rygory – inwigilację mieszkańców, najścia, rewizje, brankę do wojska.
Podziałało?
Skutek był odwrotny do zamierzonego. Wszystkie te działania miały zgasić patriotyczny zapał młodzieży. Sprawiły jednak, że jeszcze mocniej rozpaliły się emocje i zradykalizowały młodych, którzy nie chcieli już rozmawiać z ludźmi sprawującymi władzę. Chcieli stworzyć własne, alternatywne rządy przy pomocy walki zbrojnej.
Jaka rolę grała Warszawa w powstaniu?
Była jak epicentrum – pozornie pozostawała spokojna, ale to tutaj znajdowała się siedziba całej konspiracji. Żeby móc prowadzić walkę, potrzebne były struktury rządu, który dbał chociażby o pieniądze czy broń – zajmowali się tym w dużej mierze kurierzy działający na Zachodzie na rzecz powstania. Stworzono pewne struktury, w ich ramach znalazł się m.in. naczelnik miasta nadzorujący policję, służbę bezpieczeństwa, oddział sztyletników dokonujących zamachów na różne szkodliwe dla powstania osoby. Do tego dochodziły różne akcje wymierzone w urzędników mające na celu zmuszenie ich do płacenia podatków, z których finansowano powstanie, i siedzenia cicho.
A jak wyglądało codzienne życie, poza konspiracją?
Najważniejsze osoby władz formalnych były zagrożone fizycznymi atakami powstańców, co sprawiało, że zaostrzano rygor stanu wojennego – surowa kontrola policyjna, legitymowanie wszystkich wjeżdżających do miasta, przegląd domów i spisywanie niezameldowanych osób, ograniczanie działania barów i restauracji, zakaz poruszania się po ulicach w większych grupach. Poza tym wszyscy wychodzący po zmroku musieli mieć przy sobie latarnie – ich brak groził nawet zastrzeleniem. Problem w tym, że te latarnie gasły. Po 21.00 w ogóle nie można było wychodzić na ulice, nawet z latarnią.
Legitymowano mieszkańców, a nawet zakazano noszenia strojów żałobnych czy innych elementów garderoby przypominających symbole narodowe. Stosowano oczywiście odpowiedzialność zbiorową. Do tego konfiskata majątku – począwszy od szynku, przez budynki, pałace prywatne, po własność ziemską.
Brzmi znajomo.
Przypomina obraz okupacji Warszawy w czasie II wojny światowej, prawda? Dobrze przedstawia to Stefan Kieniewicz, największy znawca powstania 1863 roku, w książce Warszawa w powstaniu styczniowym. Jak wskazuje tytuł, jest to praca o zrywie z XIX wieku, ale Kieniewicz przekazywał pod tym płaszczem historię okupacji niemieckiej i powstania warszawskiego – opisywał podziemne drukarnie, wyroki wykonywane na wysokich funkcjonariuszach aparatu władzy, uliczne egzekucje. Użył nawet określenia „łapanka”.
W 1954 roku, kiedy wydał tę książkę, w Polsce nie można było swobodnie mówić o okupacji i powstaniu warszawskim. Czytelnicy łatwo jednak odnajdywali analogie.
W jaki sposób te powstania były do siebie podobne? Powstanie warszawskie rozgrywało się przecież na terenie Warszawy, doprowadziło do jej niemal całkowitego zniszczenia. Główne walki Powstania Styczniowego toczyły się poza miastem.
Jeśli chodzi o dynamikę walk w mieście, to faktycznie, widać spore różnice. Zwróćmy jednak uwagę na organizację powstania. W przypadku obu wcześniejszych zrywów – kościuszkowskiego i listopadowego, Warszawa była siedzibą władz narodowych. W 1794 roku w mieście przebywał król – choć oskarżany o współpracę z targowicą i trzymany trochę jako zakładnik insurekcji, był fizycznym świadectwem obecności państwa polskiego. W 1830 roku w Warszawie utworzono Rząd Narodowy, również będący świadectwem polskiej państwowości.
W 1863 roku było inaczej. Nie doszło do obalenia władz zaborczych w mieście – nadal działały w nim wojsko, policja, straż i inne instytucje. Mimo że walki toczyły się wtedy w mieście, powstańcom nie udało się obalić władz okupacyjnych. Polskie instytucje oczywiście działały, i to jak na tamte warunki niezwykle prężnie, ale w podziemiu – w ten sposób funkcjonował powstańczy rząd mający swoje wojsko, finansowanie, zorganizowany system konspiracji, drukarnie. Na tym opiera się cały fenomen państwa podziemnego, wspólny przecież dla lat 1863–64 i dla okupacji niemieckiej lat II wojny światowej.
A jeśli chodzi o skutki? Po powstaniu 1944 roku Warszawa została niemal doszczętnie zniszczona. Jak było po 1864 roku?
Konsekwencje tego powstania były równie tragiczne, choć na inny sposób. Znaczna część mieszkańców Warszawy wyjechała z miasta, wielu innych aresztowano lub stracono. Wystarczy wspomnieć o wielkiej egzekucji z 5 sierpnia 1864 roku – na oczach tłumów Rosjanie dokonali kaźni pięciu mężczyzn zidentyfikowanych jako przywódców „buntu”. Publiczne egzekucje wykonywano zresztą przez cały czas trwania powstania. Ta sierpniowa miała jednak efekt absolutnie traumatyczny. Niemal całkowicie złamała chęć do oporu. Jej świadkowie nie chcieli już nawet myśleć o zbrojnych irredentach. Większość z nich wycofała się z życia publicznego, koncentrując się na własnych rodzinach, interesach. Miejsce rozważań o niepodległości zajęły dążenia do ułożenia sobie udanego życia prywatnego, poprawy gospodarki, unowocześniania kraju, zmiany sytuacji na wsi etc. Program zwany „pozytywizmem”.
Udawało się?
W gruncie rzeczy tak. Oczywiście to wszystko dokonywało się stopniowo, małymi krokami. Ale przynosiło skutki. W latach siedemdziesiątych Warszawa zaczęła przeżywać boom gospodarczy, dzięki swemu położeniu odgrywała rolę swego rodzaju lokalnego centrum inwestycyjnego – tu kumulowały się wielkie inwestycje, tu sprowadzano towary z Zachodu wysyłane następnie na rynki rosyjskie i odwrotnie. Rozwojowi gospodarczemu towarzyszył niebywały przyrost ludności – w ciągu życia jednego pokolenia liczba mieszkańców Warszawy niemal się potroiła.
To już było zupełnie inne miasto niż w czasie wybuchu Powstania Styczniowego. Konspiracja warszawska praktycznie całkowicie zamarła. Nie podejmowano już żadnych prób wznowienia walki zbrojnej, tym bardziej że Zachód właściwie nie wykazał większego zainteresowania powstaniem, nie udzielił walczącym pomocy. W Królestwie to zrozumiano i zrezygnowano z konspiracji i z prób walki zbrojnej.
Do czasu.
Tak, romantyczny mit powstania przetrwał i zaczął ożywiać kolejne pokolenia. Historia zatoczyła koło. W konspirację lat dziewięćdziesiątych XIX wieku zaangażowali się głównie ludzie młodzi – jak chociażby Piłsudski – którzy nie mogli pamiętać klęski Powstania Styczniowego, bo urodzili się po jego zakończeniu. Dorastali jednak w pewnej tradycji, mocno przesyconej romantycznymi wzorcami. Taka jest zresztą funkcja mitów – uruchamiają pewne skłonności, mobilizują niekiedy do aktów heroicznych.
Pokolenie Piłsudskiego żyło mitem Powstania Styczniowego. A dzisiejsi warszawianie? Czy w mieście zdominowanym przez wydarzenia z sierpnia 1944 roku przebija się jakoś pamięć o styczniowym zrywie?
Na pewno pozostaje w jego cieniu, co jest rzeczą naturalną – i nie chodzi o jakiekolwiek racjonalizowanie czy wartościowanie obu powstań. W Warszawie żyją bowiem jeszcze ludzie, którzy pamiętają powstanie z 1944 roku, mamy w mieście wiele symboli będących jego namacalnym śladem. Niedługo też będziemy obchodzić okrągłą rocznicę jego wybuchu. To wszystko wzmacnia pamięć o warszawskim zrywie, mocno wpisuje się w warszawski kod martyrologiczny.
Moim zdaniem Powstanie Styczniowe jest relatywnie najmniej wpływowe, jeśli chodzi o mit warszawski, bo nie zniszczyło miasta tak jak powstanie kościuszkowskie – rzeź Pragi – i listopadowe – spalenie Woli. Powstanie z 1944 roku właściwie zrównało stolicę z ziemią. Zryw z 1863 roku nie miał na nią takiego wpływu – na szczęście. Jego głównym śladem jest dziś oczywiście Cytadela. To najbardziej wyraźny i symboliczny akcent Powstania Styczniowego w pejzażu Warszawy. Do tego upamiętnia się jeszcze spalenie przez powstańców ratusza, czyli dzisiejszego Pałacu Jabłonowskich, i wyrzucenie przez Rosjan z okna pałacu Zamoyskich fortepianu Chopina w odwecie za zamach na gen. Berga.
I to w zasadzie tyle. Więcej się raczej nie mówi. Czasami jedynie, przy okazji rocznic, powracają przebłyski o powstaniu. Najlepiej ujął je Norwid w swoim wierszu napisanym zresztą setki kilometrów od Warszawy: Gmach zajął się ogniem, przygasł znów/ Zapłonął znowu – i oto pod ścianę/ Widzę czoła ożałobionych wdów/ Kolbami pchane –/ I znów widzę, acz dymem oślepian/ Jak przez ganku kolumny/ Sprzęt podobny do trumny/ Wydźwigają… runął… runął… – Twój fortepian!
Fot.: historia.uw.edu.pl