Cztery dni przed wybuchem powstania właściwie nic nie układało się tak jak trzeba. Najbardziej brakowało broni – o trudnej sytuacji donosili wszyscy dowódcy terenowi. „Pułkownik Langiewicz nadmienił przytem, że bez broni trudno jest robić powstanie”. Późniejszy krótkotrwały dyktator powstania Langiewicz był dowódcą wojskowym w województwie świętokrzyskim. Sytuacja w jego regionie była szczególnie dramatyczna, dowódca zastał bowiem ledwie jedną dziesiątą deklarowanych zasobów – zarówno broni jak i pieniędzy. Komitet Centralny zbył jego żale. „Nikt lepiej od niego nie mógł wiedzieć o braku broni [Langiewicz zajmował się wcześniej sprowadzaniem broni z zagranicy], że wiedząc o tem, nie powinien był przyjmować dowództwa, gdy zaś go przyjął, rozkaz wypełnić musi” – pisał członek komitetu Józef Janowski. Na koniec komitet dodał też, że „broń dla powstającego narodu jest w ręku nieprzyjaciela i że od niego zdobyć ją sobie powinien”. Podobnie uważał jeden z naczelników wojewódzkich: „Pięściami zdobędziemy karabiny, a karabinami armaty”.
W najbardziej dramatycznej sytuacji znalazła się młodzież, która w obawie przed branką zbiegła z Warszawy w okoliczne puszcze. „Znajdowały się one w przykrem położeniu; czuć się tam dawał dotkliwie brak ciepłego ubrania, żywności, a przede wszystkiem broni – pisał Janowski. – Gdy nadto według wiadomości, nadeszłych do Padlewskiego, spostrzegać się tam dawał upadek ducha, okazało się koniecznem jak najszybsze działanie”. Tym bardziej że władze carskie już zacierały ręce, mając nadzieję na łatwą rozprawę. „Nic nie mogło być pomyślniejszego jak utworzenie tych band, które teraz pozwalają rządowi schwytać masowo właśnie te jednostki, na których ujęciu najbardziej mu zależało” – pisał w liście do Petersburga szef kancelarii namiestnika. Tego dnia Konstanty wysłał wojska, by otoczyły oddziały zbiegów. Oddziałom powstańczym udało się jednak wymknąć z matni m.in. przechodząc po lodzie zamarzniętą Wisłę.