Wyprawa morska Teofila Łapińskiego

Podziel się w social media!

Tekst na licencji CC-BY.
Tekst na licencji CC-BY.
Przeczytanie tego artykułu zajmie 5 min.
Autor: Sylwia Szarejko

W marcu 1863 roku z Londynu wyruszył statek wiozący m.in. broń dla powstańców styczniowych. Wyprawą dowodził Teofil Łapiński, wojskowy związany ze środowiskiem ks. Adama Czartoryskiego.

 

„Wobec krwawych zapasów rodaków naszych z nieprzyjacielem nie mamy prawa do myślenia, że robimy z siebie jakąś ofiarę, niosąc zdrowie i życie dla sprawy ojczystej, bo spełniamy tylko prosty obowiązek. Poczuciem tego obowiązku musicie się głęboko przejąć i musicie wiedzieć, że nie tylko odwaga w boju, ale więcej jeszcze, znoszenie wszelkiego rodzaju trudów i przeciwności wchodzą w zakres tego obowiązku. Jedziemy do Polski jako kadry regularnego wojska, które koło nas sformować, będzie głównem zadaniem naszem, a bez którego o zwycięstwie potężnych wrogów naszych myśleć nie możemy. Dlatego od tej chwili uważać się musimy jako żołnierze, podlegający prawom przyjętym we wszystkich regularnych wojskach” – mówił Łapiński do swoich ludzi w Londynie. Był 25 marca 1963 roku. Rozpoczynała się pierwsza i, jak się później okaże, tragiczna powstańcza ekspedycja przez Morze Bałtyckie do wybrzeży Litwy.

 

W Wielkiej Brytanii

            W lutym 1863 roku w Londynie komisarze Rządu Narodowego – Józef Ćwierciakiewicz i Józef Demontowicz – postanowili zorganizować wyprawę morską, by zaopatrzyć walczących na Litwie powstańców w broń i amunicję. Dodatkowo uczestniczący w wyprawie Polacy oraz wspierający sprawę polską obcokrajowcy mieli dołączyć do powstania. Dzięki międzynarodowemu wsparciu udało się zakupić uzbrojenie oraz zebrać ochotników. Jak podaje Stanisław Zieliński, autor Bitew i potyczek 1863–1864: „Zakupili 1000 sztuk karabinów, 750 płaszczy kawaleryjskich, 200 lanc, 100 000 ładunków karabinowych, 50 centnarów prochu, 2 miliony kapiszonów, 3 działa gwintowane”. Podpisano także umowę z firmą West Hartlepool Steam Navigation na czarter statku „Ward Jackson”, którego kapitanem został Robert Weatherley. Na dowódcę ekspedycji wyznaczono gen. Teofila Łapińskiego, znanego i doświadczonego w walkach w rejonie Kaukazu wojskowego. Choć początkowo był sceptyczny, ostatecznie podjął się tego zadania. 25 marca 1863 roku jednostka była gotowa do drogi. Na pokładzie oprócz załogi znajdowało się 145 ochotników oraz skompletowany wcześniej ekwipunek.

Statek wypłynął na pełne morze o godz. 8.30. Jak wspominał Łapiński: „Żywność na okręcie była wyborną. O 7 z rana dostawał żołnierz kieliszek wódki i suchar, na śniadanie o l0 mięso solone z kartoflami i wielką miarkę porteru, na obiad o 4 po południu beefstek z kartoflami, kawałek sera i znowu miarka porteru. Póki starczyło, dostawali chleb, potem suchary angielskie białe i smaczne. Dla słabych, lub tych, co porteru albo wódki nie chcieli, dawano herbatę. Oficerowie jadali razem w kajucie w towarzystwie kapitana i oficerów okrętu. Żywność żołnierzy nie różniła się w niczem od żywności majtków okrętowych. Za oficera płaciłem dziennie trzy szylingi, za żołnierza półtora. Był to trochę wielki wydatek na stan naszych finansów, ale należało żołnierzy utrzymywać przy zdrowiu i dobrym humorze, niepodobna im było zresztą podczas podróży morskiej dawać lichszej strawy, jak majtkom, bo by to wywołało nieukontentowanie poniekąd słuszne”.

Wspominając przygotowania do wyładunku u wybrzeży Litwy, Łapiński szczegółowo opisuje wszystkie możliwe warianty, brane pod uwagę. „Omówiliśmy ile możności szczegółowo wszelkie możliwe wypadki i zadanie każdego – pisze – młodzi oficerowie słuchali z rozpromienioną twarzą, dla nich wątpliwości nie było, że się wszystko jak najlepiej powiedzie, śmiałość i żądza jak najrychlejszego spotkania się z nieprzyjacielem patrzała im z ócz”. W pełnym umundurowaniu i z poczuciem misji, po złożeniu przysięgi płynęli w stronę Szwecji.

 

W Szwecji

 

Gdy po trzech dniach „Ward Jackson” zacumował w Helsingborgu (tam do wyprawy miał dołączyć rosyjski anarchista Michaił Bakunincz), zaczęły się kłopoty. Okazało się, że ochrona granic na morzu została wzmocniona nie tylko przez oddziały rosyjskie, lecz także pruskie, co uniemożliwiało jednostce dotarcie do obranego celu – portu w Kłajpedzie. Współpracy odmówił także dotychczasowy kapitan, opuszczając statek wraz z załogą. „Czy ci szatan podobną myśl podał, panie! zawołał pół wściekły, pół przestraszony – miał się zwrócić do Łapińskiego – a więc kiedy chcesz, to ci powiem, że żadną groźbą, ani żadną obietnicą nie zmusisz mię, abym was wiózł na brzegi litewskie. W Helsingborg chodzą pogłoski, że w portach Rewel i Helsingfors lody puściły i że już telegrafem sygnalizowane są statki, które z portów tych ruszyły. W tych portach stoją zawsze wojenne okręta moskiewskie i niezawodnie ruszyły już w morze, aby na nas polować, a ujść im przy tak krótkich brzegach, jak wasze, jest absolutnem niepodobieństwem”.

Łapiński musiał zatem zmienić plany i szukać nowej załogi, którą udało się skompletować dopiero w Kopenhadze. Stamtąd statek udał się do Malmö. Szwecja zachowywała neutralność, zatem postój w porcie miał trwać jedynie 24 godziny. Powstańcza jednostka została jednak zatrzymana z powodu braku odpowiednich dokumentów, a uczestnicy wyprawy, czekając na dalsze decyzje, przebywali w Szwecji.

Co prawda załoga Łapińskiego uniknęła w ten sposób konfrontacji z będącymi na Bałtyku jednostkami rosyjskimi, jednak tracono cenny czas. Odpowiednie dokumenty dostarczono dopiero po ponad dwóch miesiącach. 4 czerwca 1863 roku „Ward Jackson” mógł z powrotem wypłynąć na morze, jednak bez ładunku – ten został skonfiskowany. Co gorsza, na Bałtyku było coraz więcej rosyjskich jednostek. W takiej sytuacji Łapiński po raz kolejny zdecydował o zmianie planów.

Wraz z ochotnikami dotarł do Kopenhagic na pokładzie parowca „Fulton”, a następnie przesiadł się na żaglowiec „Christian Lorenz”. Wszystkie jego działania były bacznie obserwowane przez Rosjan. Chcąc zmylić przeciwnika, żaglowiec obrał więc kurs na zachód, co miało zasugerować, że wyprawa dobiegła końca i zawraca do Wielkiej Brytanii. Na pełnym morzu ochotnicy przesiedli się jednak na czekający na nich statek „Emilia”, którego kapitanem był nijaki Wilkens. Henryk Rougemont, jeden z uczestników wyprawy, wspomina: „ […] około 24 z hukiem wpadł do morza łańcuch kotwiczny i znaleźliśmy się burta przy burcie z drugim szkunerem »Emilia«. Jak prawdziwi korsarze wdrapaliśmy się na liny u burt, wznosząc okrzyk: »Niech żyje Polska!”« »Emilia« była naładowana bronią i amunicją, nabytą w Kopenhadze. W mgnieniu oka ułożyliśmy bagaże i szkuner znów przeszedł pod Kopenhagą, nie dając żadnego powodu do podejrzeń. Co się tyczy »Christina Lorenza«”, to statek ten w istocie wyruszył do Londynu, obserwowany prawdopodobnie przez Rosjan, podczas gdy my spokojnie i bezpiecznie płynęliśmy po Bałtyku, mijając fregaty nieprzyjacielskie”.

 

U wybrzeży Litwy

            11 czerwca jednostka znalazła się na wodach Zalewu Kurońskiego. Około godz. 22, niedaleko od brzegu, spuszczono na wodę dwie łodzie – na jednej byli ochotnicy i broń, na drugiej, tzw. holującej, oficerowie. „Była późna noc i morze silnie falowało pod wpływem bryzy – pisze Rougemont. – Woda tymczasem w łodzi dochodziła nam już do kolan. Wioślarze, widząc niebezpieczeństwo, na które wskazywały okrzyki trwogi najmłodszych spośród nas (byli szesnastoletni), wiosłowali ze wszystkich sił, lecz szliśmy pod wiatr, a łódź była prawie pełna. Była to chwila pełna grozy. 32 ludzi wznosiło wzrok z rozpaczą do nieba, a Bóg słuchał ich niemych i uroczystych modlitw. Wtem fala pokryła wszystko. Rozległo się kilka okrzyków i w ciągu paru minut widać było dzielnych pływaków walczących mężnie, lecz bezskutecznie z wściekłością fal. Łódź, w której byli nasi oficerowie, ta, która nas holowała, przecięła linę holowniczą i uciekła, wiosłując, od przerażającej sceny”. Utonęło 24 uczestników wyprawy. Ci, którzy przeżyli, spędzili w wodzie kilka godzin, zanim z powrotem znaleźli się na pokładzie „Emilii”.

Na statku wybuchła kłótnia pomiędzy kapitanem Wilkensem a Łapińskim. Dowódca wyprawy wspomina: „Na statku zamęt nie do opisania, krzyk, lament, cały oddział na pokładzie. Przerażony, blady jak trup staje przede mną kapitan Wilkens, a rozdzierając odzież, wskazuje gołą pierś i woła: »Strzelaj pan, ja niczemu nie winien jestem, nie mogłem się ruszyć na pokładzie, nie mogłem dyrygować statkiem«”. Na domiar złego załoga zaczęła panikować. Ostatecznie jednostka wycofała się, a znajdujący się na niej polscy ochotnicy nie wzięli udziału w powstańczych walkach.

 

            Z powrotem w Wielkiej Brytanii

            Po dotarciu na wyspę Gotland Polacy zostali przetransportowani do Londynu, gdzie, otrzymując głodową pensję, musieli radzić sobie w nowych warunkach. 27 czerwca 1863 roku Rougemont w liście do znajomego wyznawał: „Nie mam bielizny, spodni i płaszcza. Pułkownik nie ma ani grosza. Zamoyski radzi nam zamiatać ulice w Londynie, ale nam to nie wypada. Ratujcie mnie, panie […]! Ja chcę zginąć po bohatersku za Polskę, a nie umierać tutaj w nędzy”.

Nie trudno nie zgodzić się z Andrzejem Koteckim, który pisze, że „[…] bilans tej romantycznej przygody był zdecydowanie ujemny. Życie straciło 24 uczestników, Rząd Narodowy stracił blisko 100 tys. franków, przepadły również 2 ładunki broni i wyposażenia wojskowego”. Po latach, przebywając samotnie we Lwowie, Teofil Łapiński napisał w swoich pamiętnikach: „Gdyby najsurowszy sąd wojenny badał przyczyny nieudania się wyprawy, toby nikogo za zdradę lub niewypełnienie obowiązków potępić nie był w stanie. Było to przeznaczone nam nieszczęście, nie dające się usunąć ani ludzkiem przewidzeniem ani ludzką siłą”.