13 maja 1864 roku namiestnik Fiodor Berg ogłosił oficjalne zakończenie kampanii wojennej w Królestwie. To propagandowe posunięcie miało jednak niewiele wspólnego z rzeczywistością. Widmo insurekcji straszyło rosyjskich zaborców jeszcze długie lata za sprawą najbardziej nieprzejednanych i niezłomnych powstańców – żandarmów.
Jedno z nielicznych, jeśli nie jedyne, zdjęcie żandarmów wieszających, zachowane do naszych czasów przedstawia trzech rosłych mężczyzn w długich płaszczach, uzbrojonych w szable i rewolwery. Wystarczy spojrzeć na ich twarze, by stwierdzić, że tym ludziom lepiej było nie wchodzić w drogę. Z fotografii patrzą twardziele zdecydowani na wszystko, zaglądający śmierci w oczy każdego dnia. Fanatycy Sprawy. Na zdjęciu nie widać tego, co często mieli przy sobie i od czego nazwano ich wieszatielami – szubienicznych sznurów. W ten sposób zawsze byli gotowi do wykonywania wyroków na zdrajcach owej sprawy, a z szubienicami nie było problemu – przydrożna grusza, belka stodoły czy dach szlacheckiego dworku lub żydowskiej karczmy. Zależy, kto okazał się zdrajcą dla władz powstańczych lub dla samych żandarmów.
Egzekutorzy tajnego państwa
Wieszatiele należeli do Żandarmerii Narodowej, czyli policji utworzonej przez Rząd Narodowy, by pilnowała jego bezpieczeństwa oraz egzekwowała rozporządzenia gabinetu. Dziś niełatwo jednoznacznie zrekonstruować jej historię czy strukturę, gdyż to labirynt konspiracji, tajności, czynów celowo wyolbrzymionych dla pognębienia i przerażenia wroga, a jednocześnie przemilczenia zasług przez swoich, bo żandarmi nie pasowali do obrazu romantycznych rycerzy.
Początków Żandarmerii Narodowej prawdopodobnie należy szukać w czerwcu 1863 roku, kiedy Rząd Narodowy tworzył stronnictwo Czerwonych. Jej poprzedniczką była Straż Narodowa, zwana też Strażą Bezpieczeństwa przy naczelniku policji – jej głównym zadaniem była ochrona władz powstańczych. Stworzenie nowej struktury policyjnej było odpowiedzią na coraz zuchwalsze poczynania prowokatorów i agentów carskiej policji, aresztowania oraz publiczne egzekucje, którymi władze rosyjskie starały się zastraszyć mieszkańców Warszawy. Żandarmi oraz tajna policja mieli dać temu skuteczny, a więc bezwzględny, opór. Gwarantował to człowiek, który stanął na ich czele – Paweł Landowski „Pawełek”. Tak o tym młodym, urodzonym w 1843 roku studencie medycyny pisał profesor Stefan Kieniewicz: „Syn lekarza wojskowego żydowskiego pochodzenia, chłopiec bystry, obrotny, zuchwały […] zdobył sobie szczególny mir pośród tej groźnej kohorty”.
Ta „groźna kohorta” liczyła, wedle różnych szacunków i w różnych okresach, od 150 do 250 ludzi, wywodzących się przeważnie z robotników i rzemieślników, a więc środowiska ideowego, lecz także radykalnego. Spośród nich „Pawełek” wybrał pięćdziesięciu „pretorianów”, których przeznaczył do mokrej roboty – zamachów i wykonywania wyroków śmierci na konfidentach oraz szczególnie szkodliwych funkcjonariuszach carskiej administracji. Ich podstawową bronią był sztylet; jego ostrze często nasączano strychniną, by mieć pewność, że pchnięcie w zdradziecką pierś (a najczęściej w plecy) jest śmiertelne. Dlatego nazwano ich sztyletnikami. Ta nazwa budziła wśród Rosjan i ich polskich sługusów prawdziwą grozę. Zresztą obawiali się ich nie tylko funkcjonariusze carscy, ale i polityczni przeciwnicy Czerwonych – Biali. Ci bowiem nie bez podstaw uważali sztyletników, a także resztę żandarmów, za radykałów, mogących pójść znacznie dalej w swej terrorystycznej robocie, a w ostateczności wyrwać się spod kontroli Rządu Narodowego.
Strażnicy Pieczęci
Kiedy więc jesienią 1863 roku powstał rząd koalicyjny Karola Majewskiego, postarał się on, by zwiększyć kontrolę nad swymi „pretorianami”. Utworzono osobny Wydział Policji, a na jego czele postawiono zaufaneg Adolfa Pieńkowskiego. Aby zabezpieczyć pokładane w nim zaufanie, przyznano mu wysoki budżet wynoszący 30 tys. zł polskich miesięcznie. Żandarmerię Narodową przemianowano na Straż Narodową Bezpieczeństwa Publicznego – choć nazwa ta pozostała na papierze, bo w obiegu nadal funkcjonowała Żandarmeria Narodowa. A obieg ten znacznie się rozszerzył, bo jej szeregi powiększono i nakazano działać w całym kraju. Poza Warszawą najszybciej zorganizowano ją w województwach płockim i krakowskim. Struktura żandarmerii w terenie wyglądała następująco: naczelnik powiatowy, naczelnik (wachmistrz) okręgowy, żandarmi gminni. Naczelnik powiatowy odpowiadał przed naczelnikiem cywilnym powiatów i podlegał zarówno jemu, jak i dowódcom wojskowym.
Do zadań żandarmów narodowych w terenie należało przede wszystkim egzekwowanie rozporządzeń Rządu Narodowego, rozpoznanie ruchów nieprzyjacielskich kolumn oraz likwidacja ich patroli i pikiet, przewożenie broni i zaopatrzenia dla powstańczych oddziałów. Przy tym wszystkim – podobnie jak w Warszawie – mieli oni likwidować agentów, szpiegów i wykonywać wyroki sądów powstańczych na ludziach uznanych za zdrajców. Za takich uważano nie tylko tych, którzy wysługiwali się Rosjanom, lecz także np. sabotowali rozporządzenie Rządu Narodowego o zniesieniu pańszczyzny lub nie chcieli materialnie wspomagać powstania. Dochodziło przy tym do licznych omyłek sądowych – wieszania ludzi niewinnie oskarżonych lub stosowania odpowiedzialności zbiorowej.
Żandarmi wieszający lub po prostu wieszatiele – jak zaczęli ich nazywać Rosjanie – budzili na prowincji prawdziwą grozę, lecz także mieszane uczucia i wśród swoich. Z wydziałów Rządu Narodowego szły napomnienia, a wielu dowódców polowych i żołnierzy niechętnie patrzyło na metody swej żandarmerii. Tak pacyfikację wsi Lipie pod Opocznem, której mieszkańcy oskarżeni zostali o wydawanie w ręce rosyjskie schwytanych powstańców, wspominał Walery Przyborowski: „Wieś była duża i dobrze zbudowana; została przez nas otoczoną i podpaloną z dwóch stron. Miało to być przykładem dla drugich, chociaż widzi mi się, że oprócz zemsty głęboko przechowywanej, kara innego skutku nie miała. Operacja ta i jęki nieszczęśliwych, ratujących swoje mienie, uczyniły na mnie niemiłe wrażenie, i rad byłbym znajdować się wtedy daleko”.
Jeszcze przykrzejszym dla Przyborowskiego było asystowanie w egzekucji żydowskiego krawca z pobliskiego Białczewa, któremu udowodniono wydawanie powstańców Rosjanom. Powieszono go na oczach syna, którego następnie wychłostano. Skrupuły miał także dowódca Przyborowskiego Konrad Błaszczyński „Bończa”, mający wykonać to niewdzięczne zadanie. Przyborowski zaznacza: „Co do spalenia wsi Lipie, Bończa miał wyraźny rozkaz Rządu Narodowego, aczkolwiek wcale nie podzielał tego niepolitycznego postępowania, uczynił nawet w tej mierze stosowne przedstawienie, lecz odebrał polecenie powtórne, nakazujące mu bezzwłoczne wykonanie wyroku z objaśnieniem, że dla przykładu i wreszcie pewnego poszanowania dla […] Rządu, krok ten [jest] nieodzowny […]. Co było lepszym? Czy droga pobłażliwości, czy groza i postrach – nie wiem”.
Terror dla niepodległości
Żandarmi wieszający na prowincji i sztyletnicy z sekcji żandarmerii tajnej (straży przybocznej naczelnika policji) w Warszawie nie mieli takich dylematów. Dla sztyletników terror był środkiem do celu – niepodległości, a bomby, sztylety, trucizna – narzędziami do jego osiągnięcia. Ich głównym inspiratorem i zwolennikiem metod terrorystycznych stał się dla nich Ignacy Chmieleński, syn rosyjskiego generała i fanatyczny wyznawca sprawy. To on nazwał obrazowo sztyletników siecznymi rotami, a po wspomnianej reorganizacji policji przez rząd Majewskiego stali się oni częścią V Oddziału Żandarmerii, czyli powstańczego kontrwywiadu, i przeszli do legendy. Rosjanie, ale i często, niestety, Biali, bali się ich panicznie. Historycy wyliczają, że latem i jesienią 1863 roku sztyletnicy dokonali kilkunastu zamachów, w których zginęło dwanaście osób. Do szczególnie spektakularnych należało zasztyletowanie Aleksandra Mirzy Tuhan-Baranowskiego, polskiego Tatara na carskiej służbie, w Warszawie sprawującego funkcję naczelnika I Wydziału Zarządu Ober-Policmajstra i m.in. egzekwował zbieranie wysokich kontrybucji w mieście. Zginął od ciosu sztyletem 14 września 1863 roku we własnym mieszkaniu, do którego zamachowiec wdarł się mimo policyjnej ochrony. W październiku zgładzono groźnego szpiega Bertholda Hermaniego, któremu carska policja zleciła tropienie członków Rządu Narodowego, a w grudniu wyeliminowano kreta z własnych szeregów – oficera Straży Narodowej nazwiskiem Rafałowicz, podejrzanego o szpiegostwo. Do końca tego roku zgładzono jeszcze oficera rosyjskiego von Rotkirchera oraz kilku rosyjskich szpiegów i policjantów.
Wszystkie zamachy organizował i kierował nimi Emanuel Szafarczyk vel Szarfańczyk Objął on dowodzenie nad sztyletnikami w Warszawie po nieudanym zamachu na namiestnika Berga 19 września 1863 roku. Po tej wpadce Landowski z częścią żandarmów musiał opuścić stolicę i działał dalej na prowincji. Szafarczyk był typowym, by tak rzec, sztyletnikiem, choć sam nie wykonywał wyroków śmierci. Ten przedstawiciel rzemieślniczej braci (bezskutecznie poszukujący pracy biurowej) z wyglądu był niepozorny, do tego inwalida (w dzieciństwie stracił prawą rękę) – lecz ideowiec najwyższego stopnia. I takimi też dowodził – czeladnikami, rzeźnikami (tych było wśród sztyletników najwięcej), dorożkarzami, szewcami, cukiernikami i ślusarzami. To ich działania wywoływały wśród nieprzyjaciela w Warszawie prawdziwą psychozę, i to jeszcze długo po upadku powstania.
Strażnicy Pieczęci
Podobnie było z żandarmami wieszającymi na prowincji. Gdy na stokach warszawskiej Cytadeli powieszono ostatniego dyktatora powstania Romualda Traugutta wraz z jego współpracownikami, Berg ogłosił koniec działań wojennych, a na Podlasiu wiosną 1865 roku schwytano i zgładzono ostatniego partyzanta ks. Stanisława Brzóskę. Cóż z tego, skoro carskie władze wciąż były niepokojone doniesieniami, że to tu, to tam pojawiają się oddziały „wieszatieli” i egzekwują prawa „przeklętej” pieczęci Rządu Narodowego. I biada tym, którzy ich nie usłuchają. Dla carskich policjantów i wojskowych najbardziej niepokojące były przy tym wiadomości, że owi żandarmi wieszający rekrutują się przeważnie nie z ziemiaństwa czy mieszczan, lecz z chłopów. To dowodziło, że mimo carskich ukazów o uwłaszczeniu i doniesieniach, iż wieś stoi po stronie władzy, u wielu jej mieszkańców zakiełkowało ziarno niepodległości, i to tak radykalnie, że podjęli służbę żandarmów – wszak często znienawidzonych na wsi. W rosyjskich archiwach znajdują się ślady śledztw, w których podejrzewano aresztowanych o przynależność do korpusu Żandarmerii Narodowej, prowadzonych do końca lat siedemdziesiątych XIX wieku.
Natomiast powstańcza tradycja wolała nie pamiętać o sztyletnikach czy wieszatielach – nie pasowali oni do rycerskiego etosu. Wielu, nie wyłączając historyków, brało ich w obronę, zwłaszcza po II wojnie światowej, kiedy Polskie Państwo Podziemne musiało borykać się z podobnymi problemami, co konspiracja z 1863 roku, tylko w znacznie większej skali. Cytowany już prof. Kieniewicz stwierdził dobitnie: „Walczące »podziemne« państwo, nie może, tak jak państwo jawne, wymuszać posłuchu groźbą więzienia albo też gilotyny ustawionej na placu publicznym. Państwo podziemne mogło karcić błahe wykroczenia grzywną albo chłostą, potem zostawał już tylko sztylet albo stryczek”. Spójrzmy w oczy trzech żandarmów na zachowanej fotografii...
Na zdjęciu żandarmi wieszający, fot. Wikimedia Commons