Wiosną 1863 roku jednym z najczynniejszych dowódców oddziałów powstańczych był legendarny naczelnik województwa sandomierskiego Dionizy Czachowski. Nic nie wiadomo o jego wykształceniu wojskowym, musiał jednak jakieś mieć, skoro został szybko szefem sztabu dyktatora Mariana Langiewicza. Największe sukcesy odnosił jednak, dowodząc własnym oddziałem na Kielecczyźnie.
Wiosną, wymykając się obławom rosyjskim, Czachowski rozłożył się obozem w pobliżu wsi Skłoby, nieopodal Chlewisk. W nocy 21 kwietnia nadeszła wiadomość, że w majątku w pobliskim Rzeczniowie stoją odosobnione dwie roty piechoty rosyjskiej. W obliczu coraz liczniejszych tropiących go kolumn, powstańczy dowódca postanowił wykorzystać sytuację i zaatakować ów oddziałek, co miało odwrócić uwagę wroga od głównego obozu Polaków w lasach suchedniowskich. Jak się potem okazało, była to prowokacja, mająca wciągnąć czachowczyków w zasadzkę.
Przed świtem 22 kwietnia 1863 roku Czachowski wyruszył na czele 180 strzelców, 200 kosynierów i 46 kawalerzystów, pozostawiając w obozie zwanym Piekłem kilkudziesięciu żołnierzy z oddziału płk. Władysława Kononowicza. Droga prowadziła najpierw przez las, a za Skłobami bitym traktem. Gdy ok. 7.00 rano powstańcy zbliżyli się do zabudowań kuźnicy i osiedla robotniczego Stefanków, nagle dostali się pod ostrzał karabinowy. Rosjanie, ukryci za drzewami rosnącymi wzdłuż drogi, prowadzili wprawdzie gęsty, ale niezbyt celny ogień. Niewielka kolumna złożona z jednej roty piechoty i sześćdziesięciu kozaków pod wodzą mjr. Siemiona Doniec-Chmielnickiego uparcie tropiła partię Czachowskiego i teraz zaatakowała powstańczy oddział z zaskoczenia.
Dramatyczne starcie
Rosjanie, koniecznie chcąc zabić legendarnego dowódcę, skupili ogień na czele kolumny prowadzonej przez kawalerię. Niekarna, skłonna do różnych wybryków, ale za to bogato wystrojona jazda przypominała raczej pospolite ruszenie niż regularne wojsko. Brakiem dyscypliny można zapewne tłumaczyć niewysłanie szpicy kawaleryjskiej przez Czachowskiego. Gdyby tak się stało, zapewne by zauważono kryjących się za drzewami Rosjan.
Jadący na czele swego oddziału ppłk. Tomasz Stamirowski wyróżniał się barwnym, niemal teatralnym strojem, dosiadał pięknego konia z bogatym rzędem – zapewne dlatego Rosjanie wzięli go za dowódcę. Z gradu kul trafiła go tylko jedna, raniąc niegroźnie w ramię. Spiął jednak konia i pogalopował na tyły kolumny. Zaskoczeni kawalerzyści za przykładem dowódcy pierzchli, pozostawiając piechotę na pastwę losu.
Ponieważ carscy żołnierze byli skupieni na awangardzie nadchodzącej kolumny i potrzebowali czasu, aby ponownie nabić broń, postępująca za jazdą kompania strzelecka mjr. Andrzeja Łopackiego zdążyła zająć stanowiska. Łopacki był oficerem armii austriackiej, walczył we Włoszech; gdy wybuchło powstanie, na terenie Galicji zorganizował dobrze uzbrojony i wyposażony oddział, z którym na początku kwietnia wkroczył do Królestwa i dołączył do Czachowskiego. Jego ludzie błyskawicznie rozwinęli się w tyralierę i otworzyli ogień do ukrytego wśród drzew nieprzyjaciela. Strzały powstańców uzbrojonych w broń gwintowaną nie były tak skuteczne, by wyrządzić Rosjanom istotne szkody, ale odwróciły uwagę od reszty kolumny. Dowodzący nimi mjr Doniec-Chmielnicki nie zauważył, że reszta Polaków, ochłonąwszy z zaskoczenia, zniknęła w lesie po lewej stronie drogi.
„Koledzy! Moskwa przed nami”
Gdy kompania Łopackiego związała nieprzyjaciela walką, Czachowski postanowił przejąć inicjatywę. Pozostałym mu jeszcze dwóm kompaniom kosynierów i kompanii strzeleckiej rozkazał obejść skrycie lewe skrzydło Rosjan i uderzyć na nich od tyłu. Manewr się powiódł – przeciwnik, zajęty wymianą ognia z kompanią Łopackiego, nie zauważył skradających się przez zarośla strzelców kpt. Andrzeja Dobrogojskiego „Grzmota” i kosynierów prowadzonych przez kpt. Edwarda Staweckiego. Ten pierwszy objął dowództwo nad całością i poprowadził do ataku na białą broń, co, zważywszy na liczebną przewagę kosynierów w oddziale, było najlepszym posunięciem. Jako zawodowy oficer, a na dodatek weteran wojny krymskiej, „rozsypał kompanię w jedną linię tyralierską. Za nami ustawił kosynierów, o trzy kroki odstępu, a w jedną linię, również długą, jak była strzelców – pisał Antoni Drążkiewicz, dawny żołnierz Czachowskiego. – Kazał kosynierom kierować się głównie na pozostawione przez nas luki; wszystkim zaś nam, broń Boże, dopuścić się jakiego wypadkowego strzału, rozmowy, łamania gałęzi itp. Kazał iść na palcach. Stanął sam, z rewolwerem w ręku, w środku i półgłosem wydał komendę – »naprzód!«”.
Zaskoczeni żołnierze carscy początkowo nie spostrzegli zagrożenia: „Moskale, zajęci ciągłem sypaniem ognia ze swego zakrycia do strzelających do nich Galicjan, [...] żadnej rezerwy swej w tej stronie nie pozostawili; przeto doszliśmy nieledwo na kilka kroków do ich pleców, całkiem niepostrzeżeni”. Wówczas Dobrogojski krzyknął „Koledzy! Moskwa przed nami – ognia!”.
Tuż po salwie kosynierzy wespół ze strzelcami rzucili się do ataku. W tym momencie nastąpiło niezwykłe spotkanie – idący na czele „Grzmot” natknął się na rosyjskiego podoficera, „który poznał po głosie Dobrogojskiego; bo trzeba było nieszczęścia, że obecny dywizjon, dowodzony przez kapitana Nikiforowa, syna lekarza powiatowego z Radomia, renegata Litwina prawosławnego, należał do pułku Smoleńskiego, konsystującego w Kielcach, a z którego »Grzmot« wyszedł właśnie do powstania.
– Ach! I ty, odstępco, tu – wrzasnął Moskal podoficer – przeciwko nam!
Dobrogojski, który dotąd trzy razy z rewolweru wypalił, widział to, i chociaż łatwo mógł, dawszy skok w prawo, zasłonić się drzewem od rozwścieklonego podoficera, nie uczynił jednak tego, lecz stojąc w miejscu – złożywszy się do niego, po raz czwarty, wystrzelił. Lecz tą razą piston [tj. kapiszon – przyp. aut.] spalił, a rewolwer nie wystrzelił. W ślad Moskal, podoficer, wystrzelił celnie i trafił w piersi rycerskiego Dobrogojskiego; kula przeszyła takowe na wylot.
Gdy konał, miał wyszeptać: „[...] »Monowski! Tobie oddaję komendę«, a wydobywszy zdjęcie swej narzeczonej, umoczył je we krwi i poprosił: »Koledzy! to jej na pamiątkę«”.
Strzelcy i kosynierzy, widząc śmierć swego dowódcy ze zdwojoną siłą natarli na wroga. W ruch poszły kosy, bagnety i kolby. Jak wyznał po latach jeden z uczestników bitwy, „mordowaliśmy wszystkich bez pardonu, jak wilki wpadłe do dołu. Goniliśmy ich zawzięcie, a jako młodzi i lżej ubrani, niczem do tego nieobładowani, dopędzaliśmy żywo, i każdy swego upatrzonego słał trupem”.
Triumf i trofea
Zwycięstwo przypieczętował Czachowski, który na czele pozostałych przy nim kilku jeźdźców i piechurów ruszył drogą, ścigając uciekinierów. Tych było całkiem sporo – Rosjanie na lewym skrzydle, widząc załamanie szyku i masakrę ich towarzyszy broni, zaczęli się pospiesznie wycofywać i szybko poszli w rozsypkę; kozacy pierwsi opuścili plac boju. Powstańcom zabrakło jednak kawalerii, która mogłaby wyłapać uchodzących, adiutanci Czachowskiego nie potrafili bowiem odnaleźć Stamirowskiego i jego ludzi, którzy po ucieczce rozproszyli się po lesie.
Pościg za pobitym nieprzyjacielem aż do lasów leżących na północ od Stefankowa prowadziła piechota. W tym czasie Czachowski otrzymał ostrzeżenie o zbliżającej się od Kielc silnej kolumnie rosyjskiej gen. Ksawerego Czengierego. W tej sytuacji zarządził pospieszny odwrót do obozu, unosząc zdobycz. A była ona znaczna – oprócz sześćdziesięciu karabinów wiele sztuk innej broni, w którą uzbrojono jedną z kompanii kosynierskich. Nie mniej cenny ładunek zawierały trzy zdobyte furgony, wyładowane amunicją, żywnością i mundurami oraz wojskowymi miedzianymi kotłami.
Czachowski, opuszczając pobojowisko, nakazał miejscowym chłopom zebranie pozostałej broni i wyposażenia, a za dostarczenie jej do oddziału obiecał zapłatę. Obliczono, że Rosjanie stracili w czasie bitwy ok. 60 zabitych i przynajmniej drugie tyle rannych; poległo 4 powstańców, 14 (w tym oficerowie) zostało rannych.
Uwielbianego przez towarzyszy Dobrogojskiego-Grzmota pochowano honorami w Niekłaniu. Nad jeńcami, pośród których znalazł się też kpt. Nikiforow, odbył się sąd – wszyscy zostali skazani na śmierć przez powieszenie za rabunki, jakich się dopuścili (znaleziono przy nich znaczne sumy pieniędzy). Jednego z nich później ułaskawiono, gdy trzykrotnie urywał się sznur, na którym miał zawisnąć. Dopiero po latach wyszło na jaw, że było to nie cudowne zrządzenie losu, lecz podstęp powstańczego kapelana, który zorientował się, że żołnierz jest Polakiem siłą wcielonym do carskiej armii i namówił jednego z katów, by nieznacznie podciął stryczek.
Po bitwie
Czachowski poległ w walce z dragonami 6 listopada 1863 roku pod Wierzchowiskami. Edward Stawecki, który wspólnie z Dobrogojskim dowodził atakiem na tyły Rosjan, po bitwie otrzymał stopień majora. Niedługo później trafił do niewoli i został skazany na karę śmierci, zamienioną na 25 lat katorgi na Syberii. Zmarł na gruźlicę w radomskim więzieniu 4 kwietnia 1866 roku. Szef sztabu Czachowskiego, mjr Władysław Eminowicz, 25 lutego 1864 roku w bitwie pod Opatowem odniósł ciężkie rany i wkrótce zmarł. Tomasz Stamirowski, o mały włos nie zastrzelony przez Czachowskiego za rabunki i tchórzostwo na polu walki, po wyleczeniu ran jesienią próbował ujść za granicę, ale pod Kielcami został schwytany i powieszony. Z głównych aktorów bitwy tylko Andrzej Łopacki dożył starości. Mimo że ranny pod Stefankowem, powróciwszy do zdrowia, walczył dalej, a po upadku powstania przedostał się do Galicji, gdzie dożył 1902 roku.
Ciekawostką jest, że carski dowódca mjr Siemion Doniec-Chmielnicki, szef 2. batalionu 25. Smoleńskiego Pułku Piechoty należał do organizacji spiskowej zorganizowanej przez rosyjskich oficerów w Królestwie Polskim. Wiele wskazuje na to, że on i spiskowcy z jego pułku skrycie sprzyjali powstańcom.