Pryszczaty dyktator. Powstanie Styczniowe w „Kompleksie polskim” Tadeusza Konwickiego

Podziel się w social media!

Tekst na licencji CC-BY.
Tekst na licencji CC-BY.
Przeczytanie tego artykułu zajmie 4 min.
Autor: Maciej Krawczyk

Wybór bohaterów historycznych, których losy Konwicki wplótł w fabułę swojego „Kompleksu polskiego” nie był przypadkowy. O jednym z nich wiemy wszystko, znajomość biografii drugiego pozwala na odkrycie nowego sensu i promyka nadziei w tej bardzo smutnej powieści.

 

O „Kompleksie polskim”, pierwszej książce Tadeusza Konwickiego wydanej w drugim obiegu, napisano wiele. To dzieło ważne, poczytne i ciekawe, ale nielekkie. Sama struktura powieści jest bardzo skomplikowana. Pisał o tym Przemysław Czapliński w swojej monografii pisarza: „Utwór tworzyły trzy wzajemnie przeplatające się wątki: fabularny, eseistyczny i paraboliczny. Pierwszy z wątków obejmuje akcję dziejącą się w Polsce schyłku lat siedemdziesiątych […]. Wątek drugi, eseistyczny, to starannie wplecione w porządek akcji kolejkowej rozważania narratora, który […] usiłuje wypowiedzieć prawdę naszych kompleksów […]. Trójkowego rytmu powieści dopełniały dwa paraboliczne opowiadania i jeden list […]”. Czapliński jako literaturoznawca ma zapewne ważkie argumenty, by dwie wplecione w fabułę „Kompleksu polskiego”, tak naprawdę kameralne opowieści z okresu Powstania Styczniowego, nazywać parabolicznymi. Jednak nie muszą one takie być.

Wplecione historie bardzo różnią się od siebie. Pierwsze opowiada o młodym oficerze Zygmuncie Mineyce, który po przekroczeniu kordonu przez swojego dowódcę gen. Langiewicza zostaje mianowany „dyktatorem” powiatu oszmiańskiego. Mimo wysiłków, już w pierwszej potyczce zostaje opuszczony przez wszystkich podkomendnych, a następnie wydany przez chłopów w ręce Rosjan. Bohaterem drugiego, jeszcze bardziej kameralnego opowiadania, rozgrywającego się niemal w całości pomiędzy dwójką kochanków w pokoju hotelowym jest Romuald Traugutt. Postać ostatniego dyktatora powstania zawsze była fascynująca, i to nie tylko dla historyków. Tu Konwicki ukazuje go w nieco innym kontekście niż kanoniczny. Nie kiedy ze spokojem wita agentów ochrany, by ze spokojem pójść na śmierć, lecz kiedy z pełną świadomością konsekwencji bierze na siebie ciężar dowództwa. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że Konwicki wyczuwa puls minionych lat lepiej niż wielu klasycznie, historycznych powieściopisarzy. Jego Mineyko i Traugutt nie są zarysowani grubymi kreskami, tak by ducha buty mógł mierzyć każdy z czytelników, daleko im do uniwersalności bohaterów przypowieści. Można oczywiście traktować te historie jako parabole. Sprawdzą się i w tej roli.

 

Przywiązanie do wolności

Nietrudno zrozumieć, dlaczego w „Kompleksie polskim” Konwicki pisze o historii i dlaczego bierze na warsztat Powstanie Styczniowe. To ono uosabia ową polską obsesję – „wolność” – może najdoskonalszej. „Są narody z fartem, z łutem szczęścia, robiące zawrotną karierę i są narody pechowcy, nieudacznicy, łazarze. […] My dobrze wiemy, co i dlaczego. Nasi historiozofowie opukali dokładnie kręgosłup naszej historii. Wydobyli na jaw wszelkie ułomności, wady, zwyrodnienia. My wiemy, że nas zgubiła złota wolność. Dzikie, zwariowane przywiązanie do swobód pojedynczego obywatela, do autonomii i niepodległości człowieka. Nasza cała bieda z tej rozpasanej wolności. Nasza cała Golgota z tej niewczesnej erupcji indywidualizmu. Nasza cała niepewność jutra z tej niewytłumaczalnej inklinacji do rozpasanego, niczym nieskrępowanego »ja« przeciwstawionego »nam«, »wam« oraz »im«. Jak złym uczniom, jak osłom z ostatniej ławki, jak chuliganom podmiejskim stawiają nam za przykład brodaci mędrcy historiozofii naszych wzorowych sąsiadów, którzy zamiast pławić się w wolności, czynić z wolności bóstwo i religię, budowali silne despotyczne państwa, organizmy oparte na tyranii, na zajadłej przemocy państwa nad bezradną jednostką, na kulcie miażdżenia pojedynczego człowieka w imię ludobójczych celów molochów mocarstwowych. Nasza historia zazdrości sąsiadom ucinanych głów, państwowego bezprawia i ostatecznego zniewolenia istoty myślącej, zwanej przez biologów, braci historyków, homo sapiens. […] A do diabła […]. Czy mamy się wstydzić umiłowania wolności? Choćby to była wolność głupia, wariacka, totalna, anarchiczna, zaściankowa, choćby to była wolność wiodąca do zguby? […] Ale gdybyśmy byli nawet zdyscyplinowanym, karnym, mrówczym społeczeństwem rodzaju anglosaskiego, czyż zachłanny despotyzm nas by oszczędził, czyż agresywny totalitaryzm sąsiadów nie poćwiartowałby naszego trupa na kawałki? Bo szlachetność ulegnie zawsze nikczemności, bo cnota padnie do stóp zbrodni, bo wolność zginie z rąk niewoli. Choć można również powiedzieć, że prawość pokona grzech, że dobro zwycięży zło, że wolność zatriumfuje nad niewolą”.

            Traugutt rzeczywiście pasuje tu doskonale. To postać niemal półmitczna, otarł się przecież nawet o beatyfikację, zwłaszcza w dziwnym świecie lat siedemdziesiątych nad Wisłą, gdzie pod ruskim butem płaciło się banknotami z jego podobizną. Ostatni dyktator powstania był symbolem nieśmiertelnej gloria victis, wolności wiodącej do zguby, której jednak wstyd się wstydzić.

 

Zygmunt Mineyko - alter ego Konwickiego

Sprawa Zygmunta Mineyki jest dużo ciekawsza. Ne był on jednym z wielu bezimiennych insurgentów, których przez powstańcze szeregi przewinęło się niemal 200 tys. Był szlachcicem, ba arystokratą, idealnym, kwiatem młodzieży. W odróżnieniu od Traugutta nie zmieliły go na proch krwawe wydarzenia, a biografię zarówno przed- jak i postyczniową miał fascynującą.

Do konspiracji wstąpił jako osiemnastoletni chłopak, a już trzy lata później musiał uciekać z kraju. Powrócił na powstanie przez Rumunie i Galicję, „walczył w oddziale Mariana Langiewicza, m.in. pod Chrobrzem i Grochowiskami, gdzie na czele kosynierów kilkakrotnie atakował piechotę rosyjską biorąc jeńców i zdobywając sprzęt wojskowy, czym przyczynił się do zwycięstwa.”. Katu wywinął się dzięki łapówce, a z transportu na Sybir uciekł. Na emigracji, spędzonej nad Sekwaną, w Turcji i Grecji, był nauczycielem, inżynierem, archeologiem (odkrył świątynię Zeusa w Dodonie), członkiem komisji wykonawczej przejmującej Kretę spod panowania tureckiego. W ostatnich latach życia „nosił się z zamiarem zorganizowania polskiej wyprawy archeologicznej do Epiru, gdyż uważał, że dysponuje przesłankami pozwalającymi zlokalizować Butrorum, stolicę króla Pyrrusa”. Tego musiało być już za wiele dla Konwickiego – powstaniec styczniowy spod Grochowisk szuka Pyrrusowej stolicy. Toż to nawet nie hiperbola, ale czyste jasełka. Oczywiście można zapytać, ile pisarz wiedział o swoim bohaterze. Najprawdopodobniej niemało. Wspomnienie Mineyki pod tytułem „Z tajgi pod Akropol” zostały wydane w 1971 roku.

Co jednak najciekawsze, Zygmunt Mineyko bez wątpienia jest w pewnym sensie alter ego samego Konwickiego, który w końcu jako młody chłopak poszedł bić się za przegraną sprawę podczas akcji „Burza”. Przegrał. Mineyko, dziewiczy żołnierz, który mimo klęski miał przed sobą całe, bogate życie, musiał być niezwykle interesującym krzywym zwierciadłem dla Konwickiego. W dodatku takim, w jakim mógł dokładnie zobaczyć swoje pryszcze „Rojstów”. Choć akurat ta sprawa wydała się już przez niego zamknięta.

Zamknięta na natomiast nie była sprawa seksualności i kobiet w świecie „Kompleksu polskiego”, a na ten temat zbyt wiele nie napisano. Znów pojawia się tu schemat trójcy. Dla dziewiczego Mineyki są to tylko marzenia, dla Traugutta wsparcie i mądra miłość młodej małżonki, nazywanej przez niego, zgodnie z prawdą, Kościuszkówną, dla samego narratora romans bez przyszłości na zapleczu jubilerskiego sklepu. Znów najciekawsza wydaje się sprawa tego pierwszego. Mineyko bowiem, mimo że pracował dla sułtana, ożenił się z Greczynką, i to gorącą patriotką, która wciągnęła go do walki o niepodległość potomków Demostenesa. Tym razem wygraną.

Przekora Konwickiego nie ma granic. To opowiadanie, które wydaje się najsmutniejsze, najboleśniej obnażające całe szaleństwo styczniowego zrywu. Niesie też ze sobą najwięcej nadziei, że kompleks polski może da się rozwiązać poza granicami kraju.