Postrzępiony sztandar. Polska emigracja w Powstaniu Styczniowym

Podziel się w social media!

Przeczytanie tego artykułu zajmie 8 min.
Autor: Piotr Korczyński

Gorzki jest chleb na obczyźnie, a tęsknota za rodzinnymi stronami często staje się torturą nie do zniesienia. Doświadczały tego tysiące Polaków, zmuszonych do ucieczki z kraju po klęskach kolejnych powstań przeciw zaborcom. Lecz na wieść o każdym nowym zrywie w emigrantach budziła się nadzieja, że tym razem się uda. Wielu z nich nie czekało na wynik, lecz przedzierało się do ojczyzny, rzucając wszystko na jedną szalę. Tak było też w 1863 roku – Powstanie Styczniowe wywołało kolejną emigracyjną sztafetę.

 

Siedemdziesięcioletni Skawiński, bohater znakomitej noweli Henryka Sienkiewicza Latarnik, ubiegając się o tytułowe stanowisko na panamskim wybrzeżu, zapytany przez amerykańskiego konsula o referencje, pokazał mu swe odznaczenia bojowe: z Powstania Listopadowego, ze służby w Legii Cudzoziemskiej, z Powstania Węgierskiego i wreszcie dokument potwierdzający męstwo w wojnie secesyjnej 1861–1865 („biłem się w Stanach przeciw południowcom, ale tam nie dają krzyżów – więc oto papier”). A w czasie pokoju Skawiński także z niejednego pieca jadł chleb i imał się wielu zawodów na niemal wszystkich kontynentach. Był m.in. załogantem statku wielorybniczego, górnikiem w kopalni złota w Australii, poszukiwaczem diamentów w Afryce, myśliwym w Indiach Wschodnich, handlarzem w Brazylii, kowalem w Arkansas i właścicielem fabryki cygar w Hawanie.

„Pracowity i uczciwy, nieraz dorabiał się grosza i zawsze tracił go wbrew wszelkim przewidywaniom, i największej ostrożności”. Ot, pechowiec – jak pamiętamy, na posadzie latarnika Skawiński również nie zagrzał długo miejsca. Zaczytawszy się w Panu Tadeuszu, którego egzemplarz zrządzeniem losu trafił do latarni, nie dopełnił swych obowiązków – zapomniał zapalić światła i stracił pracę. Temu staremu wiarusowi i tułaczowi nie dana była spokojna starość i przystań u kresu życia: „Na nowe zaś drogi życia miał także na piersiach swoją książkę, którą od czasu do czasu przyciskał ręką, jakby w obawie, by mu i ona nie zginęła” – kończył Sienkiewicz Latarnika. Pisarz oparł swą nowelę na rzeczywistych przeżyciach latarnika – niejakiego Siellawy – który stracił posadę za zaniedbania w pracy spowodowane lekturą Murdelia – dziś już nieco zapomnianej powieści Zygmunta Kaczkowskiego rozgrywającej się w Rzeczypospolitej po pierwszym rozbiorze.

Zew krwi

Nie ma szans na prawdziwe szczęście i ukojenie, jeśli człowiek jest pozbawiony ojczyzny. Tęsknota za krajem wcześniej czy później cię dopadnie, nawet w ostępach Panamy – pokazuje Sienkiewicz w Latarniku. I wbrew pozorom pisarz nie kończy swej noweli pesymistycznie. Skawiński wsiada na statek do Nowego Jorku z epopeją Mickiewicza „na piersiach”. Być może w nowojorskim porcie podejmie ostatnią decyzję w swym życiu: „Wracam do ojczyzny”. Tajemnicą pozostaje, czemu na wieść o wybuchu powstania w Królestwie w 1863 roku Skawiński nie zdecydował się na powrót i walkę w kraju. Tak chociażby uczynił Ludwik Żychliński, służący w randze porucznika w wojsku Unii. Ten Wielkopolanin, nim przypłynął do Stanów Zjednoczonych, był w oddziałach Garibaldiego i zdobył patent oficerski podczas jego wyprawy na Sycylię w 1860 roku. Niedługo później ruszył do Ameryki i jako „człowiek wojenny” walczył pod gwiaździstym sztandarem przeciw konfederatom.

Kiedy do Żychlińskiego dotarły wieści o powstaniu, natychmiast poprosił o zwolnienie ze służby. Wraz z nim podania o dymisję złożyło jeszcze kilku Polaków walczących w szeregach Armii Potomaku gen. George’a B. McClellana. Lecz nie było to proste. Po pierwsze, wiosną 1863 roku Armia Potomaku szykowała się do nowej ofensywy na Richmond i odejście doświadczonych oficerów osłabiało jej potencjał, a po drugie, Rosja była jedynym europejskim mocarstwem otwarcie popierającym Unię – Anglia i Francja stały po stronie Konfederacji. Nie mogło być więc mowy o oficjalnym zwalnianiu z wojska Polaków chcących wyruszać na wojnę z carem. Jak dalece rząd Unii był lojalny wobec swego rosyjskiego sojusznika, świadczy tragedia Aleksandra Milewskiego. W styczniu 1864 roku zdezerterował on z jednego z rosyjskich okrętów, który zawinął do nowojorskiego portu, po czym zaciągnął się do armii Unii. Wobec nacisków rosyjskiego ambasadora Eduarda Stoeckla, Milewskiego wydano Rosjanom. Po sądzie wojennym Polaka powieszono na rei okrętu, z którego zbiegł. Ta haniebna śmierć żołnierza, który wcześniej walczył za sprawę Unii, oburzyła amerykańską Polonię, która zaapelowała do Senatu oraz Izby Deputowanych Stanów Zjednoczonych, by amerykańscy urzędnicy nie wydawali Polaków zbiegłych z armii rosyjskiej lub biorących udział w powstaniu, gdyż jest to przejaw „lekceważenia świętych praw gościnności i przytułku, które wszystkie narody mające pretensje do cywilizacji ofiarowały nieszczęśliwym i prześladowanym z innych krajów”.

Kiedy rozgrywały się te wydarzenia, Ludwik Żychliński miał już za sobą chwalebną kampanię powstańczą w kraju. W jaki sposób udało mu się przekonać swych amerykańskich dowódców, by puścili go na wojnę z Rosją? Otóż poprosił o urlop zdrowotny, by wyleczyć frontowe rany, i rekonwalescencję w Europie. Zagrał przy tym w otwarte karty, więc w kwietniu 1863 roku gen. McClellan udzielił mu urlopu na oficerskie słowo honoru, że nie będzie nosił munduru US Army, a w razie dostania się do rosyjskiej niewoli nie będzie powoływał się na to, że jest urlopowanym oficerem amerykańskim. Na wszelki wypadek, kiedy Żychliński już walczył w powstaniu jako dowódca sławnego oddziału „Dzieci Warszawy” (pod jego komendą służył m.in. Aleksander Głowacki – przyszły Bolesław Prus), został wykreślony z rejestru armii Unii, przez co stracił prawo do awansu, gratyfikacji pieniężnej za odniesione rany i wszelkie przywileje przysługujące mu jako obywatelowi Stanów Zjednoczonych. Wobec tego kilku Polaków, którzy chcieli iść w ślady Żychlińskiego, zmieniło zdanie i pozostało w szeregach armii amerykańskiej. Dzielny Wielkopolanin nigdy nie żałował jednak swej decyzji, a po dostaniu się do rosyjskiej niewoli został wywieziony na Sybir i wziął jeszcze udział w Powstaniu Zabajkalskim w 1866 roku. Przeżył to wszystko i wrócił do rodzinnej Wielkopolski, gdzie zmarł w 1891 roku.

Jak najdalej od Moskali, jak najdalej od siebie

Wspominając o polskiej emigracji w XIX wieku, najczęściej pisze się o Wielkiej Emigracji, czyli przede wszystkim o jej aspektach politycznych – dyplomacji, staraniach wpłynięcia na podzielony między zaborców kraj i sporach ideowych oraz rozłamach politycznych. I padają nazwy – Hotel Lambert, a przy nim nazwisko księcia Adama Jerzego Czartoryskiego oraz jego następcy w trakcie Powstania Styczniowego – syna Władysława, wspomaganego przez gen. Władysława Zamoyskiego, Towarzystwo Demokratyczne Polskie – w latach sześćdziesiątych XIX wieku bardzo osłabione i skłócone m.in. z powodu poczynań gen. Ludwika Mierosławskiego; Gromady Ludu Polskiego w Londynie, z której podczas Powstania Styczniowego wyłoniła się skrajnie lewicowa Gromada Rewolucyjna Londyn, próbująca zaktywizować wszelkiej maści rewolucjonistów.

Jeszcze przed wybuchem styczniowej insurekcji dzięki liberalizacji stosunków politycznych w Królestwie na Zachód mogło wyjeżdżać sporo królewieckiej młodzieży. Tu mogli odetchnąć pełną piersią, czytać poza moskiewską cenzurą polską prasę emigracyjną i słuchać płomiennych prelekcji Mierosławskiego. Niektórzy razem z emigrantami wstępowali do utworzonej we wrześniu 1861 roku za zgodą władz włoskich polskiej szkoły wojskowej w Genui, która w założeniu miała szkolić kadry dla przyszłego polskiego wojska. Kiedy wybuchło powstanie, emigracyjne elity zaczęły zbierać nań fundusze, kupować broń, a przede wszystkim starać się aktywizować zachodnich polityków i opinię publiczną dla sprawy polskiej. Ci z prawa zabiegali o interwencję wojskową mocarstw – przede wszystkim Francji; ci z lewa liczyli na ruch rewolucyjny – tak zachodni, jak i rosyjski. Obydwie o

pcje – jak wiemy – odniosły połowiczne sukcesy. Powstanie Styczniowe, choć najdłuższe ze wszystkich, upadło w 1864 roku i znowu za granicę ruszyły rzesze Polaków. Co oznaczało to dla wcześniejszej emigracji? Nie ma co kryć – pogorszenie warunków bytowych. Niemal po każdym powstaniu rządy państw zachodnich obniżały zapomogi, renty i zasiłki wobec nowej fali emigracyjnej.

Prawda jest taka, że sprawami politycznymi przez cały czas mogli się zajmować jedynie bogaci przedstawiciele emigracji – czyli mniejszość. Większość, jeśli czuła taką potrzebę, mogła to czynić jedynie od czasu do czasu, kiedy pozwalała na to trudna rzeczywistość, a ta często, mówiąc za Wyspiańskim, skrzeczała. Kto był zaprawiony w wojennym rzemiośle – szedł na wojnę. Francuska Legia Cudzoziemska stała dla Polaków otworem i dawała spore możliwości w wyborze „mało chwalebnej śmierci” – w Afryce Północnej, Azji Południowej i Meksyku, gdzie cesarz Napoleon III rozpętał akurat kolejną awanturę polityczną. Londyn nęcił swymi fabrykami – jakie były w nich perspektywy, znamy z arcydzieł Dickensa. W Ameryce – jak już wspominano – trwała krwawa wojna domowa i w obu armiach można było usłyszeć polską mowę. Podobnie bywało w wielu krajach Ameryki Południowej. Czasem powstańczy los rzucał człowieka jeszcze dalej – na antypody.

Taki właśnie los spotkał Jana Stanisława Kubarego. Ten eksstudent medycyny warszawskiej Szkoły Głównej, szesnastoletni żołnierz powstańczej partii na Kurpiach, a następnie pomocnik naczelnika powiatu olkuskiego, po upadku powstania został zmuszony do współpracy z carską policją. Jednak sumienie nie pozwoliło mu być kompletnym zdrajcą – ostrzegł niedoszłe ofiary przed policyjną prowokacją, za co groziło mu zesłanie na Sybir. Ponownie się ukorzył, ale i potem niedługo zniósł bycie szpiclem. W 1868 roku udało mu się uciec (na piechotę) do Berlina. W liście pożegnalnym do matki napisał: „Całe moje życie, licząc od roku 1863, było tylko boleścią”. W Niemczech imał się różnych zajęć aż do momentu spotkania z Johnem Cesarem Godeffroyem, potomkiem francuskich hugenotów i współwłaścicielem Domu Handlowego Godeffroyów w Hamburgu. Ten zauważył u młodego Polaka duże zdolności lingwistyczne i artystyczne (był wytrawnym rysownikiem) i zaproponował mu, by w dalekiej Oceanii poszukiwał eksponatów dla Muzeum Historii Naturalnej Godeffroya. 1 maja 1869 roku Kubary wyruszył więc na statku „Wandhram” ku swemu przeznaczeniu. Mimo braku podstawowego wykształcenia etnograficznego i przyrodniczego z zapałem eksplorował wyspy Oceanii – na wielu z nich był pierwszym białym człowiekiem wśród ludożerców. Okazał się nie tylko wytrawnym zbieraczem i badaczem, ale także człowiekiem wyczulonym na ludzką krzywdę – bolał nad wyzyskiem Papuasów przez kolonistów oraz niszczeniem ich kultury. Z podróży na Samoa zapisał m.in. w korespondencji dla warszawskiego „Wędrowca”: „Od roku 1830 datuje się cały szereg usiłowań, by Samoańczyków cywilizować, w rzeczywistości zaś tu się poczyna najazd, gniotący zepsuciem i demoralizacją tę tak błogą przedtem krainę”.

Muzeum Narodowe w Krakowie; www.zbiory.mnk.pl ;MNK XX-r-21911;Bliżej Kultury;fot. B. Cygan M. SzczypińskiKubary nie poprzestał na słowach. Uratował życie wielu mieszkańcom wysp archipelagu Palau podczas

epidemii grypy, przez co zyskał ich wdzięczność i zaufanie, a co za tym idzie – jego zbiory rosły. W maju 1874 roku zapełnił skrzyniami z nimi całą ładownię szkunera „Alfred”, który miał je dowieźć do Hamburga. Niestety, wraz z cennym ładunkiem statek zatonął podczas nawałnicy nieopodal atolu Jaluit. Kubary nie załamał się. W kilka tygodni wysłał do Niemiec to, co udało mu się zebrać na Jaluit i pod koniec maja 1875 roku osobiście zjawił się w Hamburgu, gorąco witany w muzeum Godeffroya. Największą nagrodą była dla niego możliwość spotkania się z matką w Warszawie – jego szef wyjednał zgodę na to u rosyjskich władz . W lipcu Kubary wygłosił referat na II Zjeździe Lekarzy i Przyrodników Polskich we Lwowie, a we wrześniu przedłużył z Godeffroyem kontrakt na następne pięć lat.

Tym razem Kubary miał znacznie poważniejsze plany związane z Oceanią. Na wyspie Ponape kupił posiadłość, zbudował na niej dom i założył plantację roślin tropikalnych. Niedługo potem ożenił się z Anną Yelliot – jej matką była córka miejscowego wodza, a ojcem amerykański misjonarz metodysta. Wydawało się, że oto polski powstaniec ostatecznie odnalazł spokojne życie i ukojenie na krańcach ówczesnego świata. Lecz nie trwało to długo. W 1879 roku z Europy nadeszła hiobowa wieść, że Godeffroy zbankrutował i zostawił swego pracownika na antypodach bez środków do życia. Monitowany listami, całkowicie zerwał kontakt z Kubarym. Polak szukał ratunku i pracy w innych muzeach, ale bez skutku. W poszukiwaniu zatrudnienia w 1882 roku wyjechał nawet do Japonii, gdzie krótko pracował – m.in. w Tokio i Jokohamie.

Wrócił do Oceanii, by otrzymać jeszcze dwa ciężkie ciosy od życia. Najpierw jego plantację zniszczył tajfun, a to, co ocalało, spalili powstańcy, którzy podnieśli broń przeciw niemieckim kolonistom na Ponape. W 1892 roku Kubary na krótko przyjechał do Europy – m.in. wziął udział w VI Zjeździe Lekarzy i Przyrodników Polskich we Lwowie. Nie otrzymał jednak ani w kraju, ani w Niemczech żadnej propozycji pracy i wrócił do Oceanii. Rankiem 9 października 1896 roku wyszedł z domu i długo doń nie wracał. Zaniepokojona rodzina odnalazła go nieopodal – siedział martwy pod drzewem. Do dziś nie wiadomo, czy był to zawał serca, samobójstwo czy morderstwo. W 1910 roku na Ponape znowu wybuchło antyniemieckie powstanie, a jego wódz (nieznany z prawdziwego imienia) przybrał pseudonim „Kubary”. Dziś Jan Stanisław Kubary uznawany jest przede wszystkim za jednego z badawczych pionierów Oceanii i tego, który ocalił jej kulturową spuściznę od całkowitego zniszczenia i zapomnienia.

 

 

 

Bazar polski w Paryżu, rycina Jana Nepomucena, fot. polona.pl