Założony pod koniec stycznia 1863 roku obóz w Ojcowie był jednym z najważniejszych miejsc koncentracji powstańców w pierwszych dniach Powstania Styczniowego. Położony w urokliwej dolinie Prądnika, przez kilka tygodni stanowił punkt wypoczynku, szkolenia i organizacji akcji zbrojnych dla oddziałów pod dowództwem Apolinarego Kurowskiego.
W pierwszych dniach powstania przywódcy oddziałów z zachodniej części województwa krakowskiego, nie mając możliwości rozpoczęcia walk, wycofali swoje siły z miast, miasteczek oraz wsi powiatu olkuskiego, wybierając na miejsce koncentracji Ojców. Początek jego funkcjonowania możemy datować na 25/26 stycznia, kiedy przybył tam Apolinary Kurowski ze swoim oddziałem. Obóz, położony w pięknej dolinie Prądnika, był oddalony o zaledwie kilka godzin marszu od okolicznych wsi i miasteczek oraz granicy austriackiej. Był jednak pewien mankament, o którym dowiadujemy się ze wspomnień głównego kapelana obozu ks. Serafina Wojciecha Szulca: „Wybór Ojcowa na miejsce obozu zdawał mi się niewłaściwym. Gdyby Moskwa była poznosiła z cicha polskie pikety, co było łatwym przy nieopatrzności młodego żołnierza, otoczyła obóz i rozwinęła linię tyralierów i poustawała armaty na górach i brzegach doliny, nie wpuściłaby stamtąd jednego żywego obrońcy wolności. Chwała Bogu, stało się inaczej i nie skorzystała z miejscowości, myśmy się więc urządzili i rośli w siłę”.
Pierwsi ochotnicy zaczęli przybywać do ojcowskiego obozu pod koniec stycznia. W zdecydowanej większości byli to rzemieślnicy, studenci, uczniowie, mieszczanie, a nawet szlachetnie urodzeni. Trafiali się też zaledwie nastoletni chłopcy. Jednym z nich był Tadeusz Antoni Szulc, który wspominał: „Zapisano w księgi nasze nazwiska, po czym przedstawiono nas naczelnikowi Kurowskiemu, który robił mnie i kilku towarzyszom niemało trudności w przyjęciu nas do obozu z powodu młodocianego wieku: trudności te jednak niebawem ustąpiły, bośmy stanowczo oświadczyli, że o powrocie do domu nie myślimy”.
Jeżeli chodzi o skład narodowościowy, to przeważali Polacy (ochotnicy z Galicji), choć byli także Węgrzy, paru Francuzów i Niemców oraz Rosjan (byłych żołnierzy carskich). Liczebność powstańców powoli rosła. Początkowo w obozie przebywało ok. 150 osób, w czasie wyprawy na Sosnowiec (5–7 lutego 1863 roku) było ich już 400–500. Dopiero jednak sukcesy Apolinarego Kurowskiego – opanowanie tzw. trójkąta granicznego (wspólna granica trzech zaborów) i wyzwolenia Zagłębia Dąbrowskiego – sprawiły, że do ojcowskiego obozu zaczęła płynąć fala ochotników. W połowie lutego 1863 roku było tam już ok. dwóch tysięcy ludzi.
Po przybyciu na miejsce kierowali się do kancelarii, gdzie oficerowie zapisywali ich podstawowe dane takie jak imię i nazwisko, zawód, miejsce pochodzenia itp. Następnie na podstawie wyposażenia, które posiadali (lub nie), byli kierowani do odpowiednich oddziałów. Przyjrzymy się pokrótce poszczególnym formacjom, które tworzono przez kilka tygodni istnienia obozu w Ojcowie.
Kosynierzy, strzelcy, żuawi
Najliczniejszą formacją w ojcowskim obozie byli kosynierzy, którzy stanowili blisko połowę wszystkich ochotników. Choć już podczas Powstania Listopadowego czy Wiosny Ludów okazało się, że kosa jest mało skuteczną bronią, dokładano wszelkich starań: „aby w praktyce wznowić istotnie tradycyę Racławic: odwoływano się do tego, że ostatecznie i w walce nowożytne o zwycięstwie decyduje starcie na bagnety”. Według wytycznych Rządu Tymczasowego kosynierzy mieli być traktowani na równi z formacjami strzeleckimi. Dbano o ich morale, starano się też o sprowadzenie inteligentnych oficerów, którzy mieli nimi dowodzić. Aż do wyprawy na Miechów prowadzono intensywne szkolenia kosynierów.
W Ojcowie była także kawaleria – dwa szwadrony liczące łącznie ok. 200 osób. Niestety, większość koni, którymi dysponowano, była w bardzo złej kondycji – stare, ślepe i nieujeżdżone, nienadające się do trudnych warunków walki. Do formacji rekrutowano (co nie powinno dziwić) młodzież wiejską, która potrafiła jeździć konno. Uzbrojeniem miały być lance, jednak szybko z nich zrezygnowano, bowiem mało kto potrafił się posługiwać tą bronią. Głównym uzbrojeniem strzelców były więc pałasze, pistolety czy rewolwery. Kawalerzystami dowodził m.in. Ludwik Miętta-Mikołajewicz oraz były pruski oficer Edmund Nałęcz-Sadowski.
Najlepiej wyszkolonym oddziałem byli żuawi śmierci pod dowództwem francuskiego oficera François Rochebrune’a. Francuz przyprowadził ze sobą osoby, które miały już okazję poznać żołnierskie rzemiosło, tworząc tym samym kadry oficerskie i podoficerskie. Dodatkowo Rochebrune miał prawo pierwszeństwa wyboru ochotników do swojego oddziału. W krótkim czasie udało mu się stworzyć karny oddział, którego żołnierze stanowili zwartą całość oraz darzyli dużym zaufaniem swojego charyzmatycznego dowódcę. Formacja liczyła 120–160 żołnierzy.
Główną siłę bojową mieli stanowić strzelcy. Do tej formacji kierowano osoby mające jakiekolwiek doświadczenie z bronią palną. Do samego końca istnienia obozu udało się wyposażyć w broń 400–500 strzelców pod dowództwem kpt. Jana Nepomucena Gniewosza oraz mjr. Wincentego Wanerta. Głównym problemem był permanentny brak broni. Szkolenia rozpoczynano bez niej, wykorzystując kije. Nie mogły one jednak zastąpić prawdziwych karabinów, co źle wpływało na poziom wyszkolenia oraz morale ochotników. Do końca istnienia obozu wierzono, że nadejdzie dostawa nowoczesnych karabinów, tak się jednak niestety nie stało. Cały zapas broni stanowiło 400–500 dubeltówek, broni myśliwskiej czy sprzętu przyniesionego przez ochotników, np. Filipa Kahanego: „wiozłem z sobą 8 sztuk broni palnej i 2 pałasze. Z tego powodu byłem pożądanym nabytkiem; różne też oddziały robiły starania, aby mnie pozyskać dla siebie, rozumie się razem z moim zapasem broni. Najgorliwiej werbował mnie kapitan strzelców Jan Nepomucen Gniewosz, który oprócz namowy, serdecznych uścisków, chciał mnie nawet przekupić, ofiarując kawałek suchego bulionu, jeśli się zaciągnę do jego oddziału. Oparłem się jednak mężnie pokusie i postąpiłem podług pierwotnego zamiaru, t.j. wstąpiłem do żuawów”.
Wspomnienia Kahanego dobrze obrazują problem braku odpowiedniego uzbrojenia. Czasem powstańcy kradli sobie nawzajem broń palną, a dowódcy poszczególnych formacji namawiali tych lepiej uzbrojonych, aby przeszli do ich oddziałów. Ostatecznie z osób uzbrojonych w broń palną stworzono pięć kompanii, kierując się miejscem pochodzenia ochotników, którzy znali się i mogli tworzyć skuteczniejszą jednostkę bojową.
Szkolenie
Podczas organizacji i szkolenia korzystano z regulaminów wojskowych wydawanych na emigracji, m.in. podręczników napisanych przez pierwszego dyktatora powstania Ludwika Mierosławskiego: Regulamin piechoty i służba obozowa czy Musztra kosynierska. W ojcowskim obozie było całkiem sporo oficerów, wcześniej służących w regularnych armiach –austriackiej czy rosyjskiej, a także uczestnicy walk z 1831 albo 1848 roku. Kadra dowódcza była dosyć sceptyczna wobec ochotników, którymi miała dowodzić. Luźna dyscyplina, brak możliwości sprawowania pełnej kontroli nad ludźmi czy wykorzystania swojego doświadczenia ujemnie wpływała na morale. Tylko nieliczni z dowódców, mający silne charaktery i charyzmę, potrafili stworzyć dobry oddział powstańczy.
Jak słusznie zauważył prof. Wacław Tokarz, „formacya oddziału ojcowskiego była właściwie – podobnie jak organizowanie wszystkich początkowych oddziałów na gruncie Królestwa [Polskiego] szukaniem po omacku dróg wyjścia z tej fatalnej sytuacji, w której wypadało improwizować wojsko w czasie rozpoczętej akcji”. Ochotnicy dysponowali bardzo różnorodną bronią. Karabiny i pistolety miały różne kalibry, co uniemożliwiało masowe odlewanie amunicji. Co więcej, wśród powstańców było może zaledwie kilkunastu z jakimkolwiek doświadczeniem wojskowym, tak potrzebnym w pierwszych tygodniach insurekcji. Większość młodzieży, która wstępowała w szeregi insurgentów, po raz pierwszy stykała się z musztrą i wojskowym rygorem dopiero po dotarciu do obozu w Ojcowie. Chociaż w Ojcowie było tłumnie i gwarno, a młodzież była bardzo różna pod względem wychowania i zamożności, większość miała dziurawe kożuchy i łatane buty – wspominał Kaźmirz Grabówka-Grycz. – Choć brakowało wszelkiej dyscypliny, koleżeństwo panowało serdeczne, wszystkich ożywał równy zapał patriotyczny, równa chęć służenia sprawie Ojczyzny. Jako jeden z miłych epizodów obozowania w Ojcowie przypominam sobie niedzielę czy też święto obchodzone uroczystym nabożeństwem”.
Sama długość szkolenia poszczególnych oddziałów była różna. Ci powstańcy, którzy przybyli do obozu na początku, spędzili najwięcej czasu na treningu wojskowym, poza tym mogli wziąć udział w akcjach organizowanych przez Kurowskiego. Im później ktoś dotarł do Ojcowa, tym jego szkolenie wojskowe było krótsze, w wielu przypadkach w istocie iluzoryczne.
Obozowe codzienności
Apolinary Kurowski, dowódca obozu w Ojcowie, nie uczestniczył bezpośrednio w formowaniu się nowych oddziałów ochotników. Czas spędzał przede wszystkim na pracach administracyjno-organizacyjnych. Szeregowi powstańcy mogli go zobaczyć przede wszystkim podczas większych uroczystości. „Sztab nie był licznym – wspominał ks. Szulc. – Porządek wzorowym, administracja niezła. Żywność dostarczano nam z Krakowa. Dwóch świeżo przybyłych kapłanów, to jest księdza Ludwika, reformata z Krakowa i księdza NN, wysłał pan Kurowski w okolice między włościan. Kurowski sam we wszystko wglądał: oficerom nakazał z żołnierzami jadać z kotła i nie oddzielać od szeregowych”.
Główny punkt obozu stanowił tzw. Hotel pod Łokietkiem. Był to duży i ładny budynek, mieszczący na parterze kancelarię obozową oraz pomieszczenia dla części kosynierów. Na piętrze budynku ulokowano część strzelców. Kawalerię rozlokowano w stajniach i łazienkach przy Prądniku. Kwaterę żuawów stanowił tzw. domek szwajcarski, nieduży budynek usytuowany u stóp ojcowskiego zamku przy drodze do Skały. Pomieszczenia dla Apolinarego Kurowskiego i jego sztabu znajdowały się w budynku tzw. folwarku. Szpital obozowy umieszczono na Pieskowej Skale; kierowała nim Zuzanna Czaplicowa, wspierana przez dwóch pomocników. Powstańców lokowano także w chatach chłopskich, stojących w okolicy. Pojawił się też pomysł, by ochotnicy mieszkali w szałasach, ale mimo łagodniej zimy szybko z niego zrezygnowano. „Życie obozowe dla człowieka nieprzywykłego do niewygód ma swoje nieprzyjemności, które się głównie czuć dają przy spoczynku wspominał jeden z powstańców – zimno i mokro są to dwie nieprzyjemności, z którymi zaledwie po kilku dniach można się oswoić. Zresztą wszystko dobre, nawet jadło każde jest potrawą najwymyślniejszą, po trudach wszystko jest specjałem. Jest ruch, życie, i w ogóle jeżeli są w obozie nieprzyjemności, to te nikną, bo duch człowieka podnosi się do najwyższego nastroju i panuje zupełnie nad ciałem. Największą nieprzyjemnością w obozie powstańczym jest to, jeżeli naczelnik jest głupi”.
Zaopatrzenie pochodziło z rekwizycji w okolicznych dworach oraz dostawach z Krakowa. Wiktem był groch, kasza, kapusta z kawałkami mięsa oraz chleb, oficerowie jadali z jednego kotła wraz ze swoimi podwładnymi. Ważnym elementem obozowego życia były uroczystości religijnie. W Ojcowie powstał ołtarz polowy, przy którym każdego dnia odprawiano mszę. Dbano o to, aby rano i wieczorem żołnierze odmawiali modlitwę. Organizowano specjalne uroczystości, takie jak poświęcenie sztandarów, złożenie przysięgi przez nowych rekrutów czy powitanie oddziałów, które uczestniczyły w boju. W obozie koncentrowano się na szkoleniach wojskowych, które trwały po kilka godzin dziennie. Krótkie chwile wolnego czasu następowały wieczorami, gdy przy wspólnym ognisku dyskutowano i śpiewano pieśni.
Klęska pod Miechowem. Koniec obozu w Ojcowie
Z powodu wzrostu liczebności oddziału Kurowskiego oraz odnoszonych przez niego sukcesów Rosjanie postanowili doszczętnie rozbić polskich powstańców lub chociaż wyprzeć ich na terytorium zaboru pruskiego lub austriackiego. W tym celu wojska rosyjskie zamierzały okrążyć i zniszczyć obóz ojcowski. Kurowski, otrzymawszy informacje o planach nieprzyjaciela, szybko zdał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. Wykluczył możliwość pozostania na miejscu w Ojcowie i podjęcie z wojskami carskimi bitwy obronnej. Planował przemieścić swój oddział na północy-wschód, aby połączyć się ze zgrupowaniem Mariana Langiewicza. W międzyczasie powstańcy otrzymali informacje o opuszczeniu Miechowa przez siły rosyjskie. Kurowski podjął błyskawiczną decyzję o ataku na miasteczko, sądząc, że znajdują się w nim drugorzędne i małowartościowe jednostki wojsk carskich. Powstańcy dotarli pod Miechów w nocy z 16 na 17 lutego 1863 roku, atak zakończył się jednak krwawą porażką.
Oddział Kurowskiego został rozbity i podzielił się na niezależne partie. Około 300 osób powróciło do Ojcowa. W dawnym obozie powstańcy przebywali bardzo krótko, po czym przekroczyli granicę austriacką, pozostawiając rannych. 18 lutego do Ojcowa wkroczyły siły rosyjskie. W relacji krakowskiego „Czasu” czytamy: „Horda mongolska zowiąca się wojskiem rosyjskim przeszła z mieczem i ogniem przez Ojców opuszczony zupełnie przez powstańców, którzy poszli byli na Miechów uderzać, tak iż w Ojcowie pozostała tylko spokojna ludność, zamieszkująca od dawna tę spokojną i piękną dolinę”. Rosjanie zabili rannych powstańców i zrabowali okoliczne budynki. Obóz w Ojcowie przestał istnieć.
Późniejsze relacje na temat ojcowskiego obozu były pełne pochwał. Rzeczywisty obraz był znacznie bardziej zróżnicowany. Warto jednak przytoczyć jeden z bezkrytycznych opisów, który po latach zamieścił w swoich wspomnieniach Roman Dallmajer, walczący w oddziale żuawów śmierci: „Ojców to nasza mała Saska Szwajcaria. Dla mnie to miejsce jest miłe i drogie, bo mię doń aż za nadto gorzkie wiążą wspomnienia. W Ojcowie obóz, biwak, wszędzie nas pełno i wszędzie nas chętnie widziano i przyjmowano. Tu się musztruje piechota, tam chłopak nasz z kosą, a w dali nasi Ułani z chorągiewkami hasają po polach trójkami. A we dworze gospodarz od serca, bo polskim zwyczajem traktuje starszyznę suto i do zorzy, a gdy się rozstają, kochajmy się kochajmy, śpiewają. I tak to co dzień, wciąż szło jednako, aż naraz jednego wieczora alarm w obozie, wszyscy do frontu i Z Bogiem, z Bogiem Ojcowie”.