O słoninie na patyku czy spaniu na słomie – życie codziennie powstańca styczniowego

Podziel się w social media!

Przeczytanie tego artykułu zajmie 4 min.
Autor: Kamil Kartasiński

O tym, co robili powstańcy pomiędzy kolejnymi starciami z rosyjskim zaborcą, dowiadujemy się przede wszystkim z ich pamiętników. Choć najczęściej spisywano je po wielu latach, dają jednak pewne wyobrażenie o codzienności w powstańczej partii.

 

 

Ochotnik, który chciał przyłączyć się do walki, kierował się przede wszystkim do najbliższego powstańczego obozu. Zmierzając w jego kierunku, napotykał patrole powstańcze, krążące po okolicy, wypatrując sił rosyjskich. Edward Webersfeld, zamierzający wstąpić do oddziału Apolinarego Kurowskiego, który ulokował swój obóz w Ojcowie w początku lutego 1863 roku, wspominał: „Zaledwie przewinęliśmy się około skręcającej w tym miejscu drogi, rozległ się gromki głos, nawołując: »Stój! Kto idzie?«

» Swoi!« – odpowiedział nasz dowódca, a za nim krzyknęło sto pięćdziesiąt zdrowych gardzieli:

– Swoi idą!

– Niech żyje Polska! – odpowiedziała obozowa pikieta, bo na nią właśnie się natknęliśmy.

– Hura! Niech żyje Ojczyzna! – rozległ się jak strzał armatni jeden okrzyk, który otaczające góry powtórzyły trzykrotnie.

Po takim pierwszym powitaniu wysunął się na czoło naszego pochodu strzelec z pikiety i poprowadził nas do wnętrza obozu, rozłożonego o wiorstę od tego miejsca. Cały obóz zastaliśmy pogrążony w głębokim śnie i tylko na strażnicy czuwało kilkunastu powstańców, pełniących nocną służbę obozową. Komendant straży odebrał nas, a przeliczywszy, skonstatował brak pięciu, którzy widocznie pozostali po drodze, nie ufając swym siłom. Wprowadzono nas na resztę nocy do ogromnej stodoły, zapchanej słomą po sam wierzch, ale bez drzwi i okien. Nie bardzo nam się uśmiechał nocleg w otwartej szopie, lecz nie było wyboru, toteż nie namyślając się, wyleźliśmy na sam szczyt nagromadzonej tam słomy, w którą zakopawszy się z głowami, usnęliśmy jak zabici”.

 

Pracujemy tu jak woły

Po dotarciu na miejsce ochotnicy byli przydzielani do oddziałów według posiadanego uzbrojenia oraz doświadczenia wojskowego – m.in. do kosynierów, strzelców albo kawalerzystów. O rekrutacji pisał Józef Kościesza Ożegalski, który wraz ze swoim kolegą chciał wstąpić w obozie w Goszczy do żuawów śmierci: „Udaliśmy się przed namioty Żuawów, gdzie Brunon oświadczył jednemu kapitanowi, że chce do nich wstąpić. Ten go zapytał czy umie strzelać. Brunon odpowiedział, że doskonale. »To dobrze – odrzekł – bo my nie mamy dosyć broni, a kandydatów dużo, więc tylko takich przyjmujemy; mam więcej jak czterdziestu strzelców zapisanych, oczekujących na karabiny, które przyjdą z Krakowa. Weź kolego jeden z nich«. Wskazał na w pobliżu stojący kozioł. Brunon chwycił karabin, ale go tak niezgrabnie trzymał w ręku, jak miotłę lub ożog, poczem zaraz można było poznać, że jak żyje, nie miał strzelby w ręku. Kazano mu odwieść kurek i złożyć się, ale o tem nie miał pojęcia. Odprawiono go, odmawiając przyjęcia, radząc, aby poszedł do kosynierów”.

Po przydzieleniu do określonej formacji, ochotnik był z nią związane na dobre i na złe, właściwie do końca istnienia danego oddziału. Zdecydowanie najwięcej czasu pochłaniały szkolenia wojskowe oraz musztra. Jan Tomkowicz, który wstąpił do żuawów śmierci, w liście do swojej matki pisał: „Pracujemy tu jak woły. Cały dzień musztra, cała noc nauka teoryi, patrole i ronty, tak, że nie ma chwili wolnej. Ciasno tutaj, jak śledzie w beczkach mieszkamy. Ludzi pełno, ochoty nie brak, broni nie dość mamy. Z resztą pełno krzyku i hałasu, jak między nam i zawsze”.

Problemem, z którymi musieli zmagać się powstańcy, był brak ubrań oraz obuwia, które w wyniku marszów, potyczek oraz braku możliwości ich właściwej konserwacji bardzo szybko się niszczyły. Antoni Drążkiewicz, który służył w oddziale Dionizego Czachowskiego, w swoich wspomnieniach doskonale opisał ten kłopot zdecydowanej większości powstańców: „Byliśmy obdarci jak nieboskie stworzenia, gdyż chodziliśmy do końca w tem ubraniu jakie który z domu do obozu na sobie przyniósł, z tą różnicą, że z wiosną zrzuciliśmy z siebie zimowe suknie, obdarowując niemi napotykanych dziadów, zupełnie już zniszczone i przez gałęzie drzew leśnych podarte, a pozostawaliśmy w lżejszem, letniem, w które każdy idący w zimie do powstania, w przewidywaniu swego dalszego losu, na spód się ubrał. Z bielizny tylko strzępki na każdym się z nas trzymały. Owady też nam strasznie dokuczały. Większa połowa nas była zupełnie bosą, a tu trzeba było wciąż maszerować, i to najczęściej bezdrożami, po szpilkach, szyszkach, cierniach i kolcach leśnych a do tego najczęściej po nocach. Każdy też piechotyniec, zamiast podeszew u swej stopy, miał materyą i krew, którą wciąż musiał moczyć i łojem smarować, skoro go tylko dostać mógł”.

 

Msza i rozmowa przy ognisku

Można zadać pytanie, czy pomiędzy marszami, musztrą, ćwiczeniami i walką z wojskami rosyjskimi, powstańcy mieli jakikolwiek czas wolny. Chwile odpoczynku, choć nieliczne oczywiście się zdarzały. Czas wolny powstańca styczniowego możemy podzielić na strefę sacrum oraz profanum. Do tej pierwszej należał udział w nabożeństwach religijnych organizowanych przez kapelanów obozowych oraz dowódców. Przytoczmy fragmenty wspomnień dowódcy powstańczego oddziału Ludwika Żychlińskiego oraz Kazimierza Zienkiewicza: „Na drugi dzień było święto, przeto postanowiłem odprawić nabożeństwo w obozie i poświęcić broń i sztandary, i zarazem odebrać przysięgę od oddziału na wierność Rządowi narodowemu i na posłuszeństwo dowódcy. [...] Ołtarz postawiono w środku łąki pod drzewami i ubrano go wspaniale, dwóch zaś kapelanów oddziału spowiadało powstańców i przygotowywało się do solennego uroczystego odprawienia nabożeństwa. Mszą ranna rozpoczął kapelan ks. Adam, a po nim przybyli z okolicy do obozu księża odprawiali msze św. w obecności tysiąca zgromadzonego ludu”.

Z kolei Zienkiewicz wspominał: „Po złożeniu broni w kozły i spożyciu krupniku z mięsem oczekiwaliśmy dalszych wypadków, leżąc lub siedząc spokojnie na trawie. Cisza zapanowała ogólna, nie zakłócona najmniejszym hałasem. Widocznie wiara obozowa w milczeniu odmawiała modlitwy, polecając swe życie Najwyższemu Stwórcy i prosząc Go o dobrotliwe przebaczenie doczesnych grzechów”.

Do sfery profanum należały chwile, które powstańcy spędzali na wspólnych rozmowach przy posiłku w gronie najbliższych kolegów. Dla Stanisława Grzegorzewskiego, sierżanta żuawów śmierci, wspólne chwile w otoczeniu towarzyszy z oddziału były jednymi z jego najmilszych wspomnień z powstania: „Zwykle wieczorami rozpalało się ogniska przy spożywaniu posiłku dla ogrzania zziębniętych członków; przy każdem zasiadało po kilkunastu, na czem kto mógł, najczęściej na ziemi, i przypiekając przy ogniu słoninę na patyku, zajadało się ją z chlebem. Tak biwakując, gawędziło się wesoło, poruszając najrozmaitsze tematy; były to najprzyjemniejsze chwile w życiu obozowem. Nawet ta słonina przypiekana, gdy się już zrobiła przezroczystą, stawała się specyałem prawdziwym. Nigdy w życiu nic mi lepiej nie smakowało”.

Zdarzało się także, że do obozów powstańczych przybywały „kobiety podejrzanej moralności”. Niektórzy korzystali z ich usług , co zanotował w swoich wspomnieniach Józef Kościesza-Ożegalski: „Wieczorem dużo kobiet podejrzanej moralności, zaczęło się plątać po obozie. Gdy to spostrzegł nasz kapelan, kapucyn Kryspin Konarski, wziął patrol do pomocy i wyganiał je, grożąc rózgami, gdyby nie opuściły obozu. Niedużo mu się udało wypłoszyć, bo wiele ich pochowało się u swych protektorów w szałasach”.

Prezentowane fragmenty wspomnień są dowodem na to, że codziennie życie powstańców to nie tylko krwawe zmagania z siłami rosyjskimi. Egzystencja w obozach powstańczych, wielogodzinne marsze czy nieliczne chwile wolnego czasu także były ważnym elementem powstańczej rzeczywistości.