Kraków jako zaplecze Powstania Styczniowego

Podziel się w social media!

Przeczytanie tego artykułu zajmie 4 min.
Autor: Przemysław Deles

W kontekście trwającej wojny na Ukrainie sporo mówi się o roli Polski, jako zaplecza, przez które idzie zaopatrzenie dla naszego wschodniego sąsiada oraz wyjątkowej pozycji Rzeszowa jako punktu tranzytowego. Podczas Powstania Styczniowego podobną rolę w odniesieniu do Królestwa Polskiego odgrywała Galicja, a szczególnie Kraków, ze względu na swoje strategiczne położenie przy samej granicy austriacko-rosyjsko-pruskiej i na niezwykle ważnym komunikacyjnie szlaku wiedeńsko-warszawskim (petersburskim).

Łatwo dostępne z Wiednia i Wrocławia miasto stało się pewnego rodzaju przedsionkiem ogarniętego rewoltą Królestwa. Wielu dyplomatów, szpiegów i dziennikarzy (czasem oznaczało to jedno i drugie) przyjeżdżało do Krakowa, by zorientować się w sytuacji, zdobyć potrzebną wiedzę czy nawiązać niezbędne kontakty. Na podstawie relacji przedstawicieli brytyjskiej prasy i ludzi ciekawych świata, spróbujmy spojrzeć na podwawelski gród oczami wojennych korespondentów brytyjskich.

Miasto zaskakiwało pozorami spokoju, a życie towarzyskie kwitło. Jeśli przyjrzeć się jednak bliżej, można zauważyć, iż eleganckie suknie pań są czarne, niezależnie od okazji. Powstanie było podstawowym tematem rozmów. Lokalny „Czas” – krakowski „Times”, jak go nazwano w jednym z tekstów zagranicznego autora, mógł pisać o insurekcji względnie swobodnie, tak długo przynajmniej, jak długo nie atakował rządu i austriackiej administracji. W kościołach odbywały się nieustannie nabożeństwa za poległych powstańców, na ulicach wieszano afisze z informacjami o nich. Działały też biblioteki, z których chętnie korzystał korespondent „Timesa” Henry Sutherland Edwards, zaczytując się w polskich publikacjach i źródłach. Po uzyskaniu zezwolenia można było zwiedzić Wawel, zajęty przez wojsko austriackie, i katedrę, robiącą wielkie wrażenie jako narodowy panteon i skarbnica pamiątek. Wyraźnie jednak czuło się niecodzienność sytuacji. Jeśli cudzoziemcy zdecydowali się na podróż koleją z Wiednia, mijali transporty z powstańcami schwytanymi na granicy przez austriackie wojsko i odstawianymi do więzień w głębi kraju. Czasem mogli ich ujrzeć w krakowskich aresztach. Czasem trafiali tam przypadkowi nieszczęśnicy, w tym „wielu Francuzów”, złapanych przez nadgorliwą policję, chcącą się „wykazać przed rosyjskim rządem”. Charles Henry Pearson, historyk z londyńskiego King’s College, zaalarmowany przez polskie damy o zatrzymaniu angielskich obywateli, ruszył im na pomoc. Odkrył, że jeden był Polakiem, a drugi to niejaki George Swift, bogu ducha winny mechanik z Warszawy. Został zwolniony i wysłany do domu, ale jego polski kompan nie miał tyle szczęścia.

Kontrabanda i tłok w hotelach

Korespondenci pisali o kwitnącej kontrabandzie. Edwards przytoczył kapitalną historię o ogromnej liczbie zamówień na metalowe świeczniki do kościołów w Królestwie, które okazały się amunicją dla powstańców. Dodać należy, że służby celne odkryły to poniewczasie, a próby ograniczenia szmuglu okazały się spóźnione – kiedy je podjęto, powstańcy dysponowali dobrze zaopatrzonymi i ukrytymi arsenałami.

Tym, co zwracało również uwagę, a wręcz fascynowało bystrzejszych obserwatorów przy wjeździe do Krakowa, była liczna grupa podróżnych posługująca się fałszywymi dokumentami, jak również rzesza uchodźców z Królestwa Polskiego. Podróżni z Europy Zachodniej zauważali ich obecność, jak również nadzwyczaj zatłoczone ulice i niemal kompletny brak wolnych pokoi w hotelach. Wiele zajmowali ukrywający się powstańcy.

Do Krakowa przybywały niespokojne duchy ze wszystkich strony Europy. Miasto przyciągało politycznych i wojskowych awanturników, rozentuzjazmowanych sympatyków powstania i nieostrożnych condottieri, próbujących się dostać na drugą stronę granicy. Tak przynajmniej twierdził Laurence Oliphant, brytyjski podróżnik, pisarz i dziennikarz, w anonimowo wydanej korespondencji (opublikowano ją w poczytnym „Blackwood’s Edinburgh Magazine”). Sam przybył do Krakowa gnany chęcią zobaczenia armii Mariana Langiewicza wojującej po rosyjskiej stronie. Nie zdążył. Dzień przed jego przyjazdem oddziały rozbito.

Więcej szczęścia miał William Henry Bullock Hall, korespondent „Daily News”, gazety założonej przez samego Charlesa Dickensa. Odbył on niezwykłą eskapadę do granicy w celu udokumentowania trwającej tam potyczki. Wyprawę zaproponował mu polski ziemianin, którego majątek po drugiej stronie kordonu był miejscem starcia. Po pokonaniu przeszkód spowodowanych wiosennymi podtopieniami, kontrolą wojskową, mijając uchodźców („Austriacy jeszcze nie zamknęli przed nimi bram Krakowa”), obaj dotarli do Kobylan, wsi najbliższej dramatycznym wydarzeniom. Tu byli świadkami zadziwiających scen. Oto dziedziniec folwarku zajęły austriacka jazda i piechota, natomiast dom i ogród Polacy, wśród nich wielu rannych, złożonych w salonie na słomie, mocno już przesiąkniętej krwią. Zabitych złożono w miejscowym kościele. Obie uzbrojone grupy obserwowały się nieufnie i w napięciu. Mimo nadzwyczajnych okoliczności dzierżawca majątku zaprosił dwóch niespodziewanych gości na wieczerzę, na której serwowano steki wołowe i węgierskie wino.

W nocy Hall i jego polski przewodnik wrócili do opustoszałego Krakowa. Ulice miasta przemierzały konne patrole. Brytyjczyk udał się niezwłocznie do stacji telegraficznej i nadał korespondencję do Londynu. Ukazała się w gazecie sześć godzin później.

„Dziwna kompania”

Obu panów można by zaliczyć do dziwnej kompanii, jak ją nazwał William George Clark, brytyjski naukowiec i podróżnik. Tworzyło ją wielu Francuzów i Anglików. Wśród nich znajdował się jegomość „o niemieckim nazwisku”, podający się fałszywie za korespondenta „Timesa”. W tym charakterze dołączył do powstańczego oddziału i został schwytany przez Rosjan, gdy postanowił obserwować potyczkę powstańców i carskich wojsk, siedząc na drzewie. Uradowani cenną, jak sądzili, zdobyczą, rosyjscy żołnierze urządzili kolację. W jej trakcie Anglik ochoczo wznosił toasty ku czci Michaiła Murawjowa, generał-gubernatora wileńskiego. Miał jednak pecha, bo wśród Rosjan był powstańczy szpieg. Clark nie był pewien, czy nieostrożnemu poszukiwaczowi przygód udało się przeżyć.

Wspomniany przez Clarka oddział przekroczył potem granicę Galicji. Nie był jedyną partią, która to uczyniła. Ruch odbywał się też w druga stronę – z Krakowa zorganizowano jedenaście wypraw do Kongresówki. Jedną z najsłynniejszych była ta, która zasiliła oddziały powstańcze wybite przez Rosjan pod niedalekim Miechowem. William Henry Bullock Hall w reportażu Polish experiences during the insurrection of 1863-4 dzielił się z czytelnikami dramatycznymi opisami wydarzenia. Pisał m.in. o kolumnie złożonej „po większej części z krakowskich studentów i synów osiadłej galicyjskiej arystokracji”, która miała zaskoczyć nocnym rajdem nieprzyjacielski garnizon w miasteczku. Niestety, ich wymarsz był opóźniony, toteż dotarli na miejsce godzinę po wschodzie słońca. Wpadli na opustoszałe ulice, pod grad kul, prosto w pułapkę zastawioną przez świetnie przygotowanych przeciwników.

Kiedy Hall i Clark trafili do Miechowa kilka miesięcy później, ujrzeli smętne ruiny. Pożar wzniecony przez rosyjskich żołnierzy, nienawykłych do „żadnej formy dyscypliny”, którzy wypili całą wódkę, jaką znaleźli, strawił wszystko. Z 2 tys. mieszkańców miało pozostać raptem pięćdziesięciu. Z powodu tego wydarzenia narodowa żałoba i obchody Wielkiego Tygodnia w Krakowie stały się jeszcze bardziej przejmujące, o czym tak dramatycznie pisał Hall. Podkreślał przy okazji, jak duże wrażenie zrobiła na nim głęboka religijność mieszkańców miasta, jej autentyczność i głębia.

Duchowy aspekt zaangażowania polskiego społeczeństwa był dla przyjezdnych uderzający. Dla brytyjskich korespondentów Kraków ogólnie był ośrodkiem o pierwszorzędnym znaczeniu dla Powstania Styczniowego, zwłaszcza w wymiernym zakresie. Jak to zwięźle podsumował Laurence Oliphant: „Miasto było od pewnego czasu centrum, z którego kierowano szczególnie ważnymi operacjami militarnymi, tak jak Warszawa była od początku ruchu ośrodkiem działalności politycznej i administracyjnej”. Wskazywano, że społeczeństwo Krakowa uczestniczyło w zrywie, ofiarnie wspierało je na wszelkie możliwe sposoby. Jednym z nich, może nieoczywistym, była bliska współpraca z zagranicznymi korespondentami, dająca Polakom pewien wpływ na formułowany przez nich przekaz. Było to o tyle ważne, że brytyjska prasa miała ogromnym wpływ na opinię publiczną i decyzje podejmowane w Westminsterze, szczególnie w kontekście polskich zabiegów o wsparcie zachodnich mocarstw dla sprawy powstania.