Powstanie Styczniowe rozpatrujemy zazwyczaj jako zagadnienie dotyczące ściśle naszej części Europy i relacji polsko-rosyjsko-pruskich. Tymczasem miało ono znaczenie ogólnoeuropejskie i doprowadziło kontynent na skraj wojny. Skutkiem był gwałtowny wzrost zainteresowania sprawą polską i napływ na ziemie polskie cudzoziemskich dyplomatów i dziennikarzy, szczególnie z Wielkiej Brytanii i Francji.
Ciekawym przypadkiem są zwłaszcza Brytyjczycy, którzy mieli szczególny status. Dość powiedzieć, że śledczy ze Scotland Yardu wspierali rosyjską policję w rozpracowywaniu struktur polskich struktur powstańczych. Wspomnijmy o doświadczeniach niektórych z nich przy wjeździe do Królestwa Polskiego czy do samej Warszawy. Korespondent „Timesa” Henry Sutherland Edwards, autor wnikliwych książek o powstaniu, opisał swój wjazd do miasta: „Anglicy są znani z tego, że nie są konspiratorami i po odpowiedzeniu na kilka pytań, takich jak: »na jak długo przyjechałem« (tydzień lub dwa), »w jakim celu« (by zobaczyć miasto), »gdzie się ulokuję« (w Hotelu Europejskim), pozwolono mi uciec z tłumu”. W tych doświadczeniach – jak wynika z relacji niektórych jego rodaków zmierzających w tym czasie do Polski – nie był odosobniony. Co prawda nie było to regułą, ale np. bliżej nieznany Augustin O’Brien, bardzo przyjazny Rosjanom, był podejmowany przez najwyższych oficjeli w Wilnie i Warszawie. Mimo to nie uniknął kontroli bagażu, w którym zwykle szukano „podżegających do wystąpień dokumentów, broni palnej i piekielnych maszyn”.
Nieprzyjemnym procedurom poddano również gwiazdę londyńskiego dziennikarstwa Edwarda Diceya. Biedak przez godzinę oczekiwał na odprawę na „nędznej stacji”, podczas kontroli paszportowej musiał odpowiedzieć na niezliczone pytania dotyczące jego przyjazdu do miasta. Jego wiara, że wszystkie podróżne trudności można ominąć dzięki „spokojnemu zachowaniu”, została wystawiona na ciężką próbę w momencie, kiedy przeszukano mu kieszenie „w sposób drażniący angielską dumę”, a oficerowie nie zamierzali się przejmować paszportem wystawionym Diceyowi przez Foreign Office. Ostatecznie uznali, że nie jest niebezpieczny, chociaż, jak sarkastycznie zauważył, część urzędników uznała, że oszalał, przyjeżdżając do Polski, i dawali mu do zrozumienia, że nie powinien był zostać wpuszczony do Warszawy. Nie był to koniec jego przygód. Czekały go jeszcze procedury celne, czyli skrupulatne sprawdzenie całego bagażu, a następnie długie godziny zmitrężone w poczekalni z nieznanego mu bliżej powodu, co umilał sobie wódką, „rodzajem ziemniaczanego brandy”, jak wyjaśnił czytelnikom w wydanej drukiem relacji z wyjazdu.
Siedząc na beczce prochu
Brytyjczyków fascynowała swoista dwuwładza Królestwie Polskim, mocno odczuwalna w jego stolicy. Obok reprezentantów rządu rosyjskiego funkcjonowało podziemne państwo polskie, wydające własne paszporty, a jego przedstawiciele dokonywali na terenie miasta, podobnie jak w całym kraju, kontroli podróżnych. O tym, jak wyglądało to w praktyce, informował kolejny wpływowy korespondent londyńskiej prasy Eneas Sweetland Dallas, który w swojej relacji poświęcił nieco miejsca dokumentom wydawanym przez rząd powstańczy i bezpieczeństwu podróży w czasie wojny. Dallas zaznaczył, że najlepszą gwarancją bezpieczeństwa była narodowość brytyjska, niemniej zalecał, aby poznać wszystkie zarządzenia Rządu Narodowego.
W innym tekście z epoki, From Cracow to Warsaw, wskazywano na bezsilność oficjalnej władzy wobec Rządu Narodowego, bez przeszkód sprawującego rządy w kraju i jego stolicy. Dowodem na to miał być fakt, że wydawał własne paszporty, a jego proklamacje bez przeszkód krążyły po kraju. Autor rzeczonego tekstu, najpewniej Laurence Oliphant, angielski podróżnik i dyplomata, nie zdecydował się na wystąpienie o taki paszport, ponieważ jego posiadanie było zbyt ryzykowne przy licznych rosyjskich kontrolach. Uznał, że Warszawa jest miastem pełnym napięcia, polem rywalizacji i zabawy w kotka i myszkę między władzami rosyjskimi a nieuchwytnym, tajemniczym, budzącym fascynację, bo działającym bez skrępowania, powstańczym Komitetem Centralnym. Władze powstańcze miały korzystać z rządowego telegrafu do przekazywania informacji. Po kraju krążyły o nich fantastyczne opowieści, które miejscowi chętnie przekazywali cudzoziemcom, wzmacniając wrażenie tajemniczości. Atmosfera panująca w Warszawie wywoływała w Oliphancie uczucia porównywalne z tymi, jakich doświadczył, kiedy w Ameryce ktoś zwrócił mu uwagę, że pali cygaro, siedząc na beczce prochu. Motyw ten przewija się w wielu innych publikacjach poświęconych powstaniu.
Zdobycie paszportu nie kończyło formalności, które musiał uregulować podróżny. Po wjeździe do miasta musiał on zaopatrzyć się w latarnię i zdobyć zezwolenie na przebywanie na ulicach podczas godziny policyjnej. To, co się działo, gdy ktoś tych zasad nie przestrzegał, niezwykle obrazowo opisał William George Clark, uczony z Uniwersytetu w Cambridge, specjalista od Szekspira. Przekonywał czytelników reportażu, że chociaż nie po raz pierwszy przebywał w mieście w stanie oblężenia (wcześniej zdarzyło mu się znaleźć w Paryżu podczas rewolucji w 1849 i Neapolu w 1860 roku), to nigdzie nie widział tak restrykcyjnych przepisów jak w Warszawie. „Nikt nie może opuścić miasta bez specjalnego zezwolenia, które cudzoziemcy otrzymują za pośrednictwem ich konsula, odnawianego co trzy lub cztery dni. Nikt nie może poruszać się po godzinie 8 bez latarni, a po 10 poruszać się w ogóle”. Clark wiedział, o czym pisze, ponieważ kilka minut po 22 został zatrzymany w wejściu do swojego hotelu, zatrzymany przez patrol i zamknięty w areszcie. Na pytanie zadane przebywającym tam już Polakom, gdzie są, usłyszał odpowiedź: „W siódmym kręgu [piekieł]”. Nieszczęsnego podróżnego wypuszczono około północy.
Stolica „nieszczęśliwego kraju”
Cytowani autorzy reprezentowali propolską większość wśród przyjezdnych ze Zjednoczonego Królestwa. Zdarzali się jednak również przedstawiciele opcji prorosyjskiej, świadomie lub nieświadomie wspierający propagandową machinę imperium. Wzorcowym przykładem tego nurtu jest książka wspomnianego Augustina O’Briena, który pisząc o pierwszych wrażeniach z pobytu, przedstawił taką oto wizję miasta: „liczba wojska była nie większa niż na »Newskim Prospekcie« w Petersburgu, a jedynym elementem, który korespondował z tym, co czytałem o Warszawie w gazetach, było to, że wszyscy mężczyźni nosili czapki lub filcowe kapelusze o szerokim rondzie, a i to, że kobiety były ubrane na czarno”. Miało to być miasto niebezpieczne dla Brytyjczyków, a pobyt w nim nie należał do przyjemności, ponieważ każdy z przyjezdnych miał być postrzegany jako potencjalny korespondent londyńskiej prasy, przy czym wedle O’Briena jeśli był podejrzewany o sprzyjanie powstaniu, wydalano go z kraju, a jeśli pisał przeciw Rządowi Narodowemu, ryzykował życie. Dużo bardziej wyważone podejście prezentował Clark, który starał się w miarę obiektywnie i dogłębnie wyjaśniać zawiłości konfliktu. Nie prezentował Warszawy jako pola zażartej walki, nie popadał w tony sensacyjne, ale przedstawiał opinie tłumaczące np. skrytobójstwa zlecane przez Rząd Narodowy jako zło konieczne.
O swobodzie działania władz powstańczych trochę inaczej pisał Dallas. Za punkt wyjścia posłużył mu fenomen prasy powstańczej. Składana, drukowana i regularnie kolportowana przez ludzi, których nikt nie denuncjował, na maszynach wymagających znacznej przestrzeni i nienależących do cichych; wszystko wymagało pracy całego sztabu ludzi, którzy mimo wszystko mogli działać w konspiracji. Dallas twierdził – i trzeba podkreślić, że jest to jego opinia – iż było to możliwe dzięki presji, wręcz, jak napisał, „terrorowi” władz powstańczych, ponieważ społeczeństwo musiało wiedzieć, a przynajmniej podejrzewać, kto należał do tajnej organizacji, a mimo to heroicznie opierało się naciskom władz rosyjskich lub pokusie zysków materialnych, nie ujawniając nazwisk konspiratorów. Według niego egzystencja Rządu Narodowego miała być możliwa dzięki pewnego rodzaju umowie społecznej, konsensusowi opinii publicznej. Polacy tłumaczyli mu, że „muszą popierać swoich własnych ludzi przeciwko obcym” i wspierać, często bezwzględne, działania podziemnej administracji. Stąd miała się brać siła jej oddziaływania.
Naprzeciw stał rosyjski aparat represji. Jego symbolem była warszawska Cytadela, zatłoczona więźniami, sugestywnie opisywana w licznych relacjach brytyjskich. Złowieszczo dominowała nad miastem, otoczonym rosyjskimi posterunkami (mimo to powstańcy nie mieli większych kłopotów z przemieszczaniem się między stolicą i prowincją Królestwa). Dyplomata William Bullock Hall niezwykle dramatycznie (wręcz melodramatycznie) i plastycznie opisał sceny, jakich był świadkiem przed bramą Cytadeli, wspominał tłum kobiet, które przybyły na widzenie z więźniami lub by się czegoś o nich dowiedzieć, dostarczyć żywność. Hall porównał je do Matki Boskiej towarzyszącej Zbawicielowi w drodze na krzyż.
Inne oblicze miasta przedstawiał salon Łuszczewskich. Hall odwiedził go w towarzystwie dwóch innych Anglików i był świadkiem słynnych improwizacji Deotymy, które zrobiły na nim duże wrażenie. Nie omieszkał przybliżyć czytelnikom dalszych losów poetki i jej ojca, skazanego na zsyłkę w głąb Rosji i katorgę. Na przeciwległym biegunie Hall prezentował świat rosyjskiego reżimu: Cytadelę, ale też np. przyjęcie wydane przez namiestnika, wielkiego księcia Konstantego, z okazji urodzin jego brata – cara Aleksandra II, na które zjeżdżają wojskowi i cywilni rosyjscy dostojnicy. Ciekawe, że drugą cytadelą nazywano siedzibę namiestnika, czyli Zamek Królewski. Stacjonowały w nim bowiem oddziały rosyjskie, które w Arkadach Kubickiego miały koszary, a dolny ogród stał się wojskowym maneżem. Zamek był rezydencją namiestnika na równi z Belwederem i centrum dowodzenia okupacyjną armią.
Warszawa, miasto okupowane, kipiące podskórną energią, pole jawnej i niejawnej walki dwóch potężnych przeciwników, miasto rozdarte, to jednak również miasto smutne i ponure. Dlatego wielu cudzoziemców z dużą ulgą opuszczało tę stolicę „nieszczęśliwego kraju”.