Gdyby kapitan Nemo był weteranem powstania 1863. Adaptacje filmowe „Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi”

Podziel się w social media!

Przeczytanie tego artykułu zajmie 6 min.
Autor: Piotr Korczyński

W 1866 roku, dwa lata po klęsce polskiego powstania, na morzach i oceanach zaczęły tonąć rosyjskie statki handlowe, a nawet okręty wojenne. Uratowani z katastrof marynarze zgodnie twierdzili, że ich jednostki były atakowane przez morskiego potwora. Zaniepokojony car polecił utworzyć specjalną eskadrę wojenną, by zbadać sprawę.

Skądś znamy tę opowieść. Rok 1866 – to się zgadza, ale chodziło o statki brytyjskie, a nie rosyjskie. Potworem, który posyłał je na dno, okazał się okręt podwodny – niezniszczalny i technologicznie wyprzedzający swą epokę „Nautilus”, stworzony i dowodzony przez kapitana Nemo. Człowiek ten zerwał więzy z ludzkością, żywiąc jedynie pragnienie zemsty za utratę rodziny i ojczyzny. Kapitan był Hindusem, a zaborcami jego kraju i mordercami rodziny – Brytyjczycy. Stworzywszy niezniszczalny okręt, uderzył w to, co dla imperium brytyjskiego było najważniejsze – flotę, utrzymującą łączność między jego rozległymi prowincjami.

Oczywiście wiemy już, o czym mowa – Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi Juliusza Verne’a. Ten jeden z najbardziej poczytnych autorów XIX, a także XX stulecia, tłumaczony i wydawany na całym świecie, pierwotnie planował uczynić kapitana Nemo Polakiem. Jako dowódca „Nautilusa”, polski książę i weteran Powstania Styczniowego miał tropić i dziesiątkować rosyjską flotę. Zamierzeniom pisarza sprzeciwił się jednak jego wydawca Pierre-Julesa Hetzel, który obawiał się nie tylko utraty olbrzymiego rynku czytelniczego, jakim było Cesarstwo Rosyjskie, ale i możliwego skandalu dyplomatycznego. Carscy dyplomaci w Paryżu, jak i zresztą na całym Zachodzie, byli zobowiązani dbać o dobre imię miłościwie im panującego cara Aleksandra II. Bardziej liberalny pod tym względem był rząd Jej Królewskiej Mości Wiktorii, więc ostatecznie kapitan Nemo został hinduskim mścicielem, biorącym krwawy odwet na Brytyjczykach. Jedynym polskim akcentem u Verne’a jest portret Tadeusza Kościuszki wiszący w mesie kapitana Nemo. Można też się domyślać, że wśród bezimiennych załogantów okrętu są jacyś Polacy, którzy zamknęli za sobą powstańczy rozdział życia.

To byłby film!

Polski przekład Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi ukazał się jeszcze w roku paryskiej premiery powieści – 1870. Niewątpliwie gdyby kapitan Nemo był Polakiem, książka nie miałaby szans na oficjalne wydanie nie tylko w Kongresówce, ale i w całym Cesarstwie Rosyjskim. Zresztą podobnie byłoby z wydaną pięć lat później Tajemniczą wyspą, w której Verne odkrył przed czytelnikiem tożsamość kapitana Nemo. Wyobraźmy sobie jednak, że pisarz przekonał wydawcę, by Nemo był dawnym polskim powstańcem dziesiątkującym rosyjską flotę. Polacy na emigracji i z pewnością w Galicji (bo w zaborze pruskim za Bismarcka niekoniecznie) krzepiliby serca książką jednego z najpoczytniejszych w tamtej epoce autorów, a z czasem mogliby się cieszyć jej filmowymi adaptacjami. Pierwszą Amerykanie nakręcili już w 1916 roku, najsłynniejsza – w reżyserii Richarda Fleischera – miała premierę w roku1954 . W tym wciąż zachwycającym obrazie podmorskiego świata kapitana Nemo zagrał James Mason, prof. Pierre’a Aronnaxa Paul Lukas, a wielorybnika Neda Landa Kirk Douglas.

Gdyby kreowany przez Masona kapitan Nemo był weteranem powstania 1863 roku, to i w Polsce połowy lat pięćdziesiątych XX wieku – powoli wychodzącej ze stalinizmu – miałby on aktualne znaczenie polityczne. Cóż, polski kapitan Nemo pozostał w rękopisie i w kilku listach Juliusza Verne’a do swego wydawcy. Może kiedyś jakiś młody twórca filmowy wpadnie na pomysł, by w kolejnej filmowej wersji Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi powrócić do tego pierwotnego pomysłu i uczynić polskiego mściciela kapitanem najsłynniejszego okrętu podwodnego w literaturze.

Zresztą miałby on też swego odpowiednika w historii. Wszak nie kto inny jak Polak był jednym z najbardziej znanych pionierów podwodnej żeglugi i konstruktorem okrętów podwodnych, peryskopu i wyrzutni torpedowych. Mowa o Stefanie Drzewieckim, który swe wynalazki tworzył we Francji i w Rosji, ale nigdy nie zapomniał o korzeniach i patriotycznej tradycji swej rodziny. Jego dziadek Józef był uznanym oficerem w wojsku Tadeusza Kościuszki i legionach, a ojciec Karol, dramatopisarz, zdobył szlify oficerskie w Powstaniu Listopadowym. Wieści o styczniowej insurekcji dotarły do dziewiętnastoletniego Stefana, gdy był w Paryżu i zdobył akurat dyplom inżyniera. Postanowił dołączyć do walczących rodaków, lecz dotarł do kraju w chwili ostatecznej klęski. Rozgoryczony wrócił do Paryża, by całkiem poświęcić się pracy naukowej i konstrukcyjnej. Paradoksalnie sporą część swych wynalazków stworzył dzięki pieniądzom cara, który ściągnął go do Petersburga. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wrócił do kraju, wspierając swą wiedzą i finansami rozwój awiacji. Przed śmiercią cały swój dorobek naukowy i majątek zapisał ojczyźnie.

Kropla nitrogliceryny

Bohaterami książek Juliusza Verne’a często byli naukowcy, którzy swymi ideami i wynalazkami pragnęli zmienić świat (nie zawsze na lepsze). Kapitan Nemo mógł rzucić wyzwanie imperium brytyjskiemu dzięki niezniszczalnemu okrętowi. Wśród powstańców styczniowych, którym niedostatek broni mocno dawał się we znaki, też znaleźli się ludzie, którzy pragnęli jakimś wynalazkiem przechylić szalę zwycięstwa na stronę insurekcji. Sam powstańczy dyktator gen. Ludwik Mierosławski mógłby być wymieniany obok Leonarda da Vinci jako jeden z prekursorów broni pancernej, gdyby nie to, że jego wynalazek za każdym razem prowadził do klęski po polskiej stronie, a rozbawienia w szeregach nieprzyjacielskich. Bardziej dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności niż osobistym zasługom po Wiośnie Ludów Mierosławski stał się nowym Napoleonem i wielką nadzieją Polaków, jak go nazywano. Ostatecznie został dyktatorem Powstania Styczniowego, bardzo szybko okazało się jednak, że ten intrygant polityczny i teoretyk wojskowy, oderwany od rzeczywistości, niewiele wie o walce partyzanckiej. Ponadto generał miał jeszcze dziwną manię. Otóż przed swymi bitwami konstruował machinę wojenną – z chłopskiego wozu i kos budował coś na kształt ruchomej fortecy. Nie inaczej było 19 lutego 1863 roku pod Krzywosądzem na Kujawach, gdzie Mierosławski przekroczył granicę Kongresówki i objął swą dyktaturę nad zbierającymi się do powstania oddziałami.

Mierosławski uważał, że doskonale przygotował się do walki w ojczyźnie, gdyż jeszcze przed swym przybyciem wysłał z belgijskiego Liège do Bydgoszczy sześć takich machin – rozmontowanych i złożonych w skrzyniach opatrzonych napisem „Maszyny rolnicze”. Niestety, czujni celnicy pruscy nie dali się nabrać na ten podstęp – a może pamiętali bitwę pod Miłosławiem z 30 kwietnia 1848 roku, w której Mierosławski użył kosowozów po raz pierwszy (i po raz pierwszy okazały się nie nieprzydatne) – i skonfiskowali ładunek. Mimo tej straty, Mierosławski nie zamierzał porzucić swej idée fixe. Zamiast więc organizować swe szczupłe siły, a przede wszystkim wysyłać patrole, by sprawdzić, co zamierzają Rosjanie, w zagajniku „zajęty [był] fabrykacją kosowozu własnego pomysłu, nie spodziewając się ataku Moskali”, jak zapisał Stanisław Zieliński w swych Bitwach i potyczkach 1863–1864.

Rosjanie szybko poradzili sobie z odziałem dyktatora, a sam Mierosławski po jeszcze jednej klęsce pod Nową Wsią wrócił do Paryża z przydomkiem „Generał Klęska”. Zwycięski dowódca rosyjski, pułkownik Schilder-Schuldner, ze zdumieniem i rozbawieniem oglądał „piekielną machinę”, którą jego dragoni znaleźli na pobojowisku. W pamiętniku Jana Łukasza Borkowskiego, podwładnego dyktatora, zachował się opis tego kosowozu – jednego z pierwszych czołgów w historii. Nieukończony wóz „składał się z ramy około 6 łokci długiej i 2 szerokiej, związanej z czterocalowego kwadratowego drzewa, podzielonej na kraty, tak, że było 16 przedziałów. Rama ta miała formę łodzi z obustronnym dzióbem lub migdała spiczastego z obu stron, kiwała się na dwukołowej osi wozu półtoracznego, najeżona była kilkudziesięciu kosami jak stonóg nogami. Do wykończenia brakowało w obwodzie ramy prostopadłych kołów czy drążków, które miały przytrzymać materace do odpowiedniej wysokości, tak iż 16 strzelców wchodząc do tej ramy, zza materaców, niby za murem strzelać mieli, ciągnąc z sobą gdzie trzeba tę fortecę”.

Ale byli i tacy wynalazcy, których Rosjanie naprawdę mogli się obawiać. Powstańcy bardzo rzadko posługiwali się materiałami wybuchowymi – dostawy prochu na skutek częstych konfiskat na granicach były niewielkie. Nie znano wtedy ani dynamitu, ani trotylu, niezbędnego do produkcji min o dużej sile wybuchu. W połowie czerwca 1863 roku mjr Józef Oxiński otrzymał od naczelnika miasta Warszawy list, w którym niejakiego doktora Zdanowicza „jako wynalazcę materii wybuchowej poleca dowódcom oddziałów celem ułatwienia mu próby doświadczalnej”. Zdanowicz był chemikiem i udało się mu się prawdopodobnie wyprodukować nitroglicerynę. Materiał wybuchowy umieszczano w kauczukowych rurkach o średnicy dziesięciu milimetrów, połączonych drutem z zapalnikiem elektrycznym.

Oxiński nie wyrażał przesadnego optymizmu i wyznaczył specjalną grupę, by założyła ładunki wybuchowe na torach kolejowych. Akcję ich wysadzania torów i wykolejania pociągów planowano między Częstochową a Piotrkowem, w rejonie wsi Płoszów. Oxiński powiadomił o wszystkim organizacje cywilne w Piotrkowie i Częstochowie, by te ostrzegły personel kolejowy. Na dany sygnał maszynista i palacz mieli wywiesić na lokomotywie czerwoną płachtę, co oznaczałoby, że wiozą wojsko, sami zaś mieli wyskoczyć przed wykolejeniem pociągu. W ostatniej chwili organizacje powstańcze powiatu piotrkowskiego i wieluńskiego wystraszyły się i wysłały do Oxińskiego delegację, by porzucił swój projekt. Major aresztował delegatów i rozkazał wykonać zadanie. W tym czasie od strony Piotrkowa do Częstochowy zbliżał się pociąg, ale maszynista nie wywiesił płachty, gdyż był to skład cywilny. Rosjanie dowiedzieli się o przygotowaniach powstańców i wysłali najpierw opóźniony o pół godziny pociąg z cywilami, a następnie zaatakowali oddział Oxińskiego z dwóch stron. Major przedarł się przez rosyjskie roty, ale eksperymentu z nitrogliceryną już nie udało mu się dokonać. Pisał później rozgoryczony, że fiasko to było wynikiem „szlacheckiej zdrady”. Z tej historii także mógłby być western – na miarę Garści dynamitu Sergia Leone (1971).

Powyższe przykłady dowodzą determinacji powstańczej, lecz dziś mogą być także inspiracją dla twórców kina, zwłaszcza gatunkowego, którego w Polsce wciąż jak na lekarstwo. Powstanie Styczniowe jest wspaniałym rezerwuarem, z którego można czerpać scenariusze do filmów wojennych, westernów, melodramatów, a nawet horrorów czy fantastyki. Fantastyki? Ależ proszę bardzo – oto naukowiec, dysponujący wehikułem czasu, wpada na genialny w swej prostocie pomysł. Mianowicie postanawia się teleportować do 1863 roku z recepturą dynamitu, którą trzy lata po upadku powstania opatentował Alfred Nobel. Być może chemik z przeszłości połączyłby siły z doktorem Zdanowiczem i ruszyłaby produkcja dynamitu, co zmieniłoby historię.