Finansowanie Powstania Styczniowego

Podziel się w social media!

Przeczytanie tego artykułu zajmie 8 min.
Autor: Piotr Korczyński

„Trzy rzeczy trzeba przygotować, Panie, do prowadzenia wojny – pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze” – taki oto prosty przepis na zwycięstwo militarne dał kondotier Gian Giacomo Trivulzio królowi Ludwikowi XII. Wbrew pozorom o tej zasadzie pamiętali inicjatorzy powstania zbrojnego w 1863 roku. Zdobywanie funduszy na walkę z carskim imperium było obowiązkowym punktem instrukcji, a często także głównym zadanie nie tylko dla konspiratorów, lecz i dowódców polowych.

Złoto dla straceńców

Mówiąc o fenomenie Powstania Styczniowego, najczęściej przywołuje się legendę pieczęci Rządu Narodowego, o której między innymi pięknie mówił i pisał Józef Piłsudski. Po jej okazaniu otwierały się drzwi nie tylko szlacheckich dworów, wiejskich chat, kościelnych plebani czy żydowskich gospód, ale i wielu urzędów, oficjalnie będących agendami zaborczej administracji, a nieoficjalnie pracującymi na rzecz konspiracji narodowej. Ba, pieczęć często honorowali sami Rosjanie mieszkający w Królestwie, wiedząc, że jej okaziciele mają tu realną władzę. Wspomniany Piłsudski w swym odczycie Rok 1863 przywołuje taki oto wypadek: „Gdzieś w zapadłym Sandomierzu jest sobie taki wariat, oficer rosyjski, zakochany w koniu. Koń to jego życie. Nagle konia mu kradną, nie ma konia. Życie biednego człowieka zatrute, zabrakło mu przyjaciela, zabrakło mu życia. Szuka, rozsyła patrole. Rząd przemocy [czyli zaborczy – PK] ofiarowuje mu swoją pomoc. Konia jak nie ma, tak nie ma. Oficer rozpacza, odchodzi od zmysłów. Mądry Izraelita radzi mu: »Pan nie tam szuka, pan potrzebujesz szukać u rządu!« – »U jakiego rządu? « – »Nie u tego, jest inny, oni znajdą, jak się pan do nich zwróci«. I oficer zwraca się przez Żyda, płaci podatek, opłaca stempel podania i po trzech dniach koń zostaje mu zwrócony”.

Można domniemywać, że szczęśliwy oficer zapłacił jeszcze niejeden „podatek” na rzecz Rządu Narodowego. Piłsudski przywołuje przykład innego Rosjanina, który jako świeżo mianowany urzędnik przyjeżdża do Warszawy, by podjąć pracę w administracji państwowej. Zamieszkawszy w hotelu, nagle słyszy pukanie do drzwi. Otwiera nieznajomemu, który oświadcza mu, że przyszedł po podatek i wręcza mu nakaz płatniczy. Zdumiony urzędnik, pyta „Jaki podatek? Dla kogo”. „Dla rządu polskiego” – słyszy w odpowiedzi i na to dictum bez dyskusji sięga po portfel i uiszcza żądaną sumę.

Podobne przykłady można mnożyć, zwłaszcza od 8 kwietnia 1863 roku, kiedy dekretem Rządu Narodowego ustanowiono podatek ofiary narodowej. Płacono go nie tylko w Królestwie, ale i za kordonem – w zaborach pruskim i austriackim. Planowano także zaciągnąć pożyczkę za granicą, lecz koniec końców do tego nie doszło. Natomiast 8 lipca 1863 roku Rząd Narodowy ogłosił przymusową pożyczkę pięcioprocentową, obowiązującą „zamożniejszych kapitalistów krajowych”. Akcją pożyczkową miała kierować Komisja Długu Krajowego z siedzibą w Paryżu, w jej skład weszli książę Władysław Czartoryski, Józef Ordęga i Seweryn Gałęzowski. Komisja otrzymała pełnomocnictwa emisji obligacji na okaziciela – planowano zebrać wśród właścicieli ziemskich i przedstawicieli bogatej burżuazji 21 mln zł polskich. Pożyczką objęto także tych, którzy po wybuchu powstania znaleźli się na emigracji.

Wojna wymaga podatków

Dekret o pożyczce podparto kolejnym, ogłoszonym 20 lipca, w którym ostrzegano, że „wszyscy odmawiający przyjęcia udziału w pożyczce” zostaną pozbawieni praw obywatelskich. Jak pisze prof. Stanisław Kieniewicz, dekret o pożyczce najszybsze i największe efekty przyniósł w Kongresówce, w Galicji i zaborze pruskim pobór trwał bardzo długo, a na Ziemiach Zabranych nie osiągnięto niczego. W następnych miesiącach pożyczka narodowa podwyższona została do sumy 40 mln zł. Komisja Długu wypuściła w obieg obligacje na sumę 13 772 300 zł, w praktyce zyskano 2 761 000 zł „od zamożnych obywateli bawiących za granicą. [...] Pożyczkę narodową w zaborze rosyjskim ściągano w zamian za kwity tymczasowe, a po rachunkowości tej nie zostało żadnego śladu” – podkreśla prof. Kieniewicz. Planowano też emisję waluty narodowej – zarówno w banknotach papierowych, jak i monecie, lecz ostatecznie (choć zaczęto już druk banknotów w Paryżu) wobec upadku powstania nic z tego projektu nie wyszło.

Jaki więc był bilans finansowy Powstania Styczniowego? Profesor Kieniewicz odpowiada, że nie da się na to pytanie jasno odpowiedzieć, bowiem w zachowanych rachunkach i dokumentach są ogromne luki. Odrzuca on szacunki Walerego Przyborowskiego, który pisał, że „kraj wydał na powstanie około 80 mln złp”. Zgadza się z nim jedynie co do tego, że za granicą zakupiono ok. 200 tys. karabinów, z czego tylko niewielka część dostała się w ręce powstańczych żołnierzy. Niestety, większość tej broni zarekwirowali pruscy, austriaccy celnicy i żandarmi, przechwycili rosyjscy pogranicznicy lub – co nader często się zdarzało – stracili nieudolni powstańcy jeszcze przed walką. Jak wylicza profesor, w miesiącach największego natężenia walk, a więc latem 1863 roku, Wydział Wojny Rządu Narodowego miał wydać 1,5 mln zł. Za taką kwotę można było kupić na Zachodzie 12 tys. karabinów. Należy jednak pamiętać, że zakup broni, amunicji i zaopatrzenia to niejedyne wydatki na wojnie. Należy płacić także żołd żołnierzom i powstanie styczniowe nie stanowiło tutaj wyjątku. Regularnie starał się to robić gen. Marian Langiewicz. Według instrukcji, oficer wstępujący w jego szeregi otrzymywał 50 rubli, podoficer 20–25 rubli, a żołnierz 10–15 rubli. Generał pomyślał też o rodzinach swych ludzi – żony pozostawione bez środków do życia miały otrzymywać 25 rubli miesięcznej zapomogi plus 10 rubli dodatku na każde nieletnie dziecko. Ogólnik Wydziału Wojny z 28 listopada 1863 roku ustalał dzienne stawki żołdu: generał – 10 złotych polskich, wyższy oficer – 4, oficer do rangi kapitana – 2, podoficer – 20 groszy, szeregowy – 10. Tyle teoria.

Za garść rubli

W praktyce, w warunkach partyzantki, żołnierze otrzymywali żołd nieregularnie, a często wcale i trzeba było radzić sobie po partyzancku, czyli drogą podatków nadzwyczajnych, narzucanych ludności cywilnej, lub zdobywając fundusze i zaopatrzenie na wrogu. Ani jedno, ani drugie nie było łatwe. W tym pierwszym przypadku istniało realne zagrożenie przekroczenia niezwykle cienkiej granicy między byciem żołnierzem a pospolitym bandytą. To stary i aktualny do dziś problem wojny nieregularnej, kiedy głód, chłód i ciągłe bycie zwierzyną łowną powodują zanik wojskowej dyscypliny i moralności w oddziale wojskowym, który zmienia się w bandę rzezimieszków. W drugim wypadku sprawa była pozornie oczywista – rekwizycje na nieprzyjacielu i trofea zdobyte w boju przynosiły chwałę i sławę, pod warunkiem jednak, że faktycznie szły one na potrzeby powstania.

Do najgłośniejszych wyczynów i sukcesów powstańców niewątpliwie należy wykradzenie skarbca Kasy Głównej Królestwa. Inicjatorem i wykonawcą tej akcji był dwudziestodwuletni Aleksander Waszkowski, syn skromnego urzędnika, utrzymujący się z korepetycji. Już wcześniej dał się on poznać z równie zuchwałego wyczynu. Zaraz po wybuchu powstania wszedł z ulicy do Biura Pomiarów Komisji Przychodów i Skarbu i udając ważną personę, zwinął ze stołu, a następnie wyniósł komplet map sztabowych Królestwa. Te, nieocenione dla wojskowych, wysłano następnie powstańczym dowódcom polowym. W skoku („napad” w tym wypadku to słowo nieadekwatne) na Kasę Główną pomogli mu jej dwaj pracownicy – kasjer Stanisław Janowski i główny kontroler Stanisław Hebda. Obaj mieli nieposzlakowaną opinię i zaufanie nie tylko swej dyrekcji, lecz też samego hrabiego Aleksandra Wielopolskiego.

W zamian za pomoc zażądali od Waszkowskiego pisemnego rozkazu z pieczęcią Rządu Narodowego i po 8 tysięcy rubli, które miały im umożliwić ucieczkę i spokojne życie na Zachodzie. Był jednak pewien szkopuł – Waszkowski działał z własnej inicjatywy i nie miał żadnych prerogatyw ze strony Rządu Narodowego. Prawdopodobnie żądane pismo i rządową pieczęć po prostu spreparował. Sam skok okazał się niezwykle prosty. Przełożeni na tyle ufali Janowskiemu, który był kasjerem przez siedemnaście lat, że powierzyli mu jeden z kluczy do skarbca – wbrew przepisom. Ponadto warta stojąca na zewnątrz gmachu nie kontrolowała wychodzących z banku. Janowski i Hebda skaptowali jeszcze trzech woźnych i mundurowego strażnika. Z pomocą ich i Waszkowskiego w sobotę 6 czerwca i poniedziałek 8 czerwca swobodnie wynosili worki z pieniędzmi i papierami wartościowymi do dorożki czekającej na ulicy Rymarskiej, a ta odwoziła łup do jednej z kamienic przy ulicy Krochmalnej.

W ten sposób ze skarbca wykradziono 42 tys. rubli w złocie, 470 500 rubli w banknotach oraz 3 087 500 rubli w listach zastawnych Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. To ostatnie dowodzi, że Waszkowski i jego wspólnicy działali sami, gdyż najprawdopodobniej ludzie znający się na finansach w Rządzie Narodowym nakazaliby pozostawienie w skarbcu owych listów zastawnych. Wyjaśniając rzecz najprościej, po ujawnieniu całej sprawy carski rząd mógł natychmiast zablokować wymianę listów zastawnych na gotówkę i tak się stało. Waszkowski działał zuchwale, ale był amatorem. Nie umniejsza to jednak jego wyczynu. Gdy 9 czerwca główny płatnik intendentury zgłosił się po odbiór 150 tys. rubli, odkryto, że skarbiec jest w połowie pusty (w tym czasie wspólnicy Waszkowskiego zdążyli zbiec), a następnego dnia dowiedziała się o tym cała Warszawa i entuzjazm rozlał się na cały kraj i poza jego granice.

Za garść rubli więcej

Kolejny skok na kasę zaborców zorganizował jeden z najlepszych dowódców polowych powstania – ppłk Michał Heydenreich „Kruk”. Cios był tym boleśniejszy, że związany z największą militarną klęską wojska rosyjskiego w Powstaniu Styczniowym. Mowa o bitwie pod Żyrzynem 8 sierpnia 1863 roku. Nieopodal tej miejscowości „Kruk” przechwycił telegram informujący o wymarszu z twierdzy dęblińskiej kolumny eskortującej pocztę rządową i kasę z Warszawy do Lublina. Konwój liczył dwie roty piechoty z dwoma działami i konną drużyną kozaków – razem pięciuset ludzi dowodzonych przez por. Laudańskiego, Polaka lojalnego wobec cara. W kasie miało być, bagatela, blisko 200 tys. rubli. Oddziały pod komendą „Kruka” liczyły niemal 3 tys. ludzi, z czego 1400 było uzbrojonych w broń palną, lecz niemal bez amunicji, gdyż tej po wcześniejszych starciach brakowało (strzelcy mieli po siedem ładunków na głowę).

Podpułkownik „Kruk” zorganizował zasadzkę pod Żyrzynem, lecz mimo zaskoczenia Laudański dzielnie bronił furgonów z kasą. Bój trwał trzy godziny – jedna i druga strona kilka razy szła na bagnety i w końcu carski oficer został zmuszony do odwrotu z niespełna setką ludzi. Reszta została na pobojowisku z dwiema zagwożdżonymi armatami i furgonami z kasą. Wiktoria Polaków odbiła się głośnym echem – wiedziano o tym w Paryżu, Londynie i oczywiście Petersburgu. Zachodnia prasa z entuzjazmem pisała o polskim zwycięstwie, rosyjska – wręcz przeciwnie, a car postanowił wyciągnąć konsekwencje. Przede wszystkim odwołał z Warszawy wielkiego księcia Konstantego i namiestnikowski fotel oddał polakożercy feldmarsz. Fiodorowi Bergowi. A co stało się ze zdobytymi pieniędzmi? Źródła podają, że „Kruk” doliczył się 140 tys. rubli, które przeznaczył na organizację kolejnych oddziałów na Lubelszczyźnie i Podlasiu. Reszta – cóż, pamiętnikarze i historycy piszą najczęściej, że przepadła.

Dobrzy, źli i brzydcy

Można snuć różne przypuszczenia, lecz uczciwość „Kruka”, mianowanego po bitwie generałem, jest nieposzlakowana. Co się więc stało z niemal 60 tys. rubli w pobitewnym zamieszaniu? Tego zapewne nigdy się już nie dowiemy. Podobnych tajemnic jest wiele, czasem chodzi o znacznie większe kwoty. Jedna z nich jest związana z wcześniejszą, stoczoną 6 lipca 1863 roku bitwą pod Janowem w obwodzie olkuskim. Było to starcie także zwycięskie dla powstańców, którymi dowodził późniejszy pułkownik i szef sztabu „Kruka” kpt. Zygmunt Chmieleński. Jego strzelcy i kawalerzyści zaskoczyli kąpiących się w stawie żołnierzy rosyjskich i rozproszyli dwie carskie roty. Po bitwie okazało się, że w okolicy Rosjanie prowadzili kontrybucje i rabunki, z których uzbierali aż 1 200 000 rubli w złocie.

O zdobycznej skrzyni z taką sumą kpt. Chmieleński napisał raport do Rządu Narodowego. Był to dla niego niemały kłopot, gdyż zdobycz mogła wywołać u części jego żołnierzy gorączkę złota, a co za tym idzie – rozprężenie w szeregach, a może i bratobójczą walkę o łup. Powierzył więc skrzynię grupie zaufanych ludzi, która odłączywszy się od oddziału, miała ukryć skarb w oznaczonym miejscu. Jednak i sam Chmieleński uległ szybko nerwicy posiadacza skarbu i ponoć w ciągu trzech tygodni trzykrotnie kazał zmieniać miejsce jego ukrycia. Za pierwszym razem miało to być w pobliżu nieokreślonej skały, na której, dla oznaczenia schowka, miały zostać wyryte litery CNR (skrót od Centralny Komitet Narodowy). Następnie pieniądze przeniesiono do Ostrężnika, a dokładnie groty u stóp ruin zamku króla Kazimierza Wielkiego.

Gdzie skarb przeniesiono za trzecim razem? Miejsce ma wskazywać rebus zapisany w raporcie do Rządu Narodowego, który brzmi tak: „Aby nie dostały się w ręce moskiewskiego śmiertelnego wroga, zabrałem spod groty Ostrężnica, chcąc je wywieźć przez wieś Catachowy [tak w oryginale – PK] pod Żarki do klasztoru Leśniowa i tam je chciałem ukryć. Ale cóż, kiedy droga jest tam piaszczysta i bardzo ciężka, więc zatrzymałem się na dołku Ostrężniku koło karczmy zwaną przez ludność Czerwonka. Obok karczmy będzie krzyż pod górę. Więc koło karczmy będzie droga do wsi Catachowy. Las sosnowy po drugiej stronie. Po drugiej stronie są dwie sosny, na jednej sośnie będzie zerznięta gałąź i trzy zaciasy. Ona jest matką lasu, więc obok tej sosny siedem kroków w stronę południową do wsi Catachowy na ramię ludzkie zakopałem [skrzynię]”. To ostatni ślad po złotych rublach. Pułkownik Chmieleński wojował jeszcze przez kilka miesięcy, do feralnej dla niego bitwy pod Bodzechowem 16 grudnia, kiedy dostał się do niewoli i po siedmiu dniach został rozstrzelany w Radomiu.

Ten dzielny oficer z pewnością pragnął, by zdobyte przez niego złoto zasiliło powstanie. Co ciekawe, w oficjalnych raportach rosyjskich nie ma o nim mowy i może to być potwierdzeniem, że kontrybucja była w istocie samowolnym rabunkiem prowadzonym przez oficerów dwóch rot rozbitych pod Janowem. Do dziś informacje o skrzyni ze złotymi rublami rozpalają wyobraźnię różnej maści poszukiwaczy skarbów – zapuszczają się nawet w miechowskie lasy, leżące wówczas nad kordonem. A być może żadnego skarbu nie ma – nic nie wiemy o „zaufanych” ludziach Chmieleńskiego, którzy skrzynię eskortowali i kilka razy ją ukrywali (do grudnia 1863 roku tych miejsc mogło być więcej niż trzy, o których raportował pułkownik). Może doszło do sytuacji jak w ostatniej części dolarowej trylogii Sergia Leone Dobry, zły i brzydki (1966), w której trzech rewolwerowców niezależnie od toczącej się wokół nich wojny secesyjnej rywalizuje o skrzynię dolarów zakopanych na jednym z wojennych cmentarzy. To nie jest nieprawdopodobne – cóż za temat na western w powstańczych realiach!

Przywoływany już Józef Piłsudski w swym wykładzie o roku 1863 podkreśla, że zdarzali się tacy dowódcy powstańczych partii, którym brzydła walka o niepodległość i „bandycieli” – jak to ujął Marszałek. Wówczas takimi renegatami zajmowali się wypróbowani egzekutorzy Rządu Narodowego – żandarmi wieszający lub bicz boży, czyli Dionizy Czachowski. Pułkownik wykonał sporo takich wyroków śmierci, nie zawsze przejmując dobra, które rabusie zdołali ukryć, a legendy o tych skarbach rozpalają emocje do dziś. Mity to równie mocne, co mit pieczęci.

 

Na fotografii Pożyczka Obligacji Ofiary Narodowej, fot. Polona.pl.