To była jedna z największych i najbardziej dramatycznych bitew Powstania Styczniowego. W lesie pod Grochowiskami doszło do chaotycznego starcia zakończonego zwycięstwem insurgentów. Mimo to niedługo później wojsko Mariana Langiewicza rozpadło się, a on sam złożył dyktaturę powstania.
Dwumiesięczne walki Langiewicza to jedna z najdłużej trwających kampanii pierwszego okresu powstania. Pomimo olbrzymiej dysproporcji sił i środków polski dowódca nie dał się rozbić. Drobne sukcesy przyniosły mu rozgłos i dyktaturę, ale także olbrzymie oczekiwania, którym nie był w stanie sprostać. Operując nieopodal galicyjskiej granicy, wzmocnił swe oddziały i w początkach marca 1863 roku ruszył w głąb Królestwa. Rosjanie nie zamierzali biernie się przyglądać jego aktywności. Na powstańców ruszyła obława prowadzona przez gen. Ksawerego Czengierego.
Do pierwszych starć doszło pod Chrobrzem (17 marca). Polacy odparli atak nieprzyjaciela, ale utracili część taborów i nocą wycofali się w pobliskie lasy. Tam założono obóz. Szybko jednak się okazało, że w trop kroczyli Rosjanie, którzy otoczyli polskie pozycje. Czengiery dysponował ok. 3500 bagnetów i szabel oraz 6 armatami. Langiewicz mógł mu przeciwstawić ok. 400 kawalerzystów i 2600 piechoty, w tym kosynierów. Ich uzbrojenie i wyszkolenie pozostawiało wiele do życzenia. Największą wartość bojową miał zaprawiony w bojach batalion Dionizego Czachowskiego, ok. trzystu żuawów śmierci płk. Franciszka Rochebruna i niektóre oddziałki z dawnej partii gen. Antoniego Jeziorańskiego.
Klęska na grobli
Rosyjski plan był prosty. Z północy maszerował Czengiery, z południa mjr Władysław Bentkowski, z zachodu mjr Jabłoński, a ze wschodu płk Konstanty Sorniew. Polacy przewidzieli nadciągającą burzę i rozpoczęli wymarsz. Podczas forsowania grobli dostrzeżono ruchy nieprzyjaciela, przed którym zastawiono się tyralierami strzelców i żuawów. Wśród moczar między godz. 15 a 16 od pozycji zajmowanej przez żuawów rozległy się pierwsze strzały. Zaraz potem od strony Bogucic na powstańców spadły pociski z rosyjskich armat, a po chwili zaczęły im wtórować działa ustawione przy drodze galowskiej. Wynurzająca się z zarośli rosyjska piechota zalewała insurgentów intensywnym ogniem. Odgłosy walki dobiegały też z pozycji zajmowanych przez Czachowskiego. Wydawało się, że nieprzyjaciel atakuje zewsząd. Kawaleria pierwsza uległa panice i prawie w całości uciekła z pola bitwy.
Tymczasem przy grobli rozgrywał się dramat polskiej kolumny, na którą spadał grad armatnich kul. Nic nie było w stanie opanować przerażonych zwierząt, rżące i wierzgające konie rozrywały taborowe wozy. Przerażeni piechurzy, a zwłaszcza kosynierzy, padli na ziemię i głośno odmawiali litanię do Matki Boskiej i modlitwę konających. Ksiądz Agrypin Konarski, nie zważając ostrzał, stał z krzyżem w jednej ręce i rewolwerem w drugiej, nawołując do odwagi i poświęcenia za ojczyznę. Do walki próbowała poderwać także Henryka Pustowójtówna, która przekonywała: „Nie bójcie się dzieci, nic wam nie będzie, idźcie naprzód!”. Wszystko na nic. Cały oddział ogarnęła panika, a poszczególne grupy insurgentów, brnąc w mokradłach, próbowały ujść z życiem z pogromu. Langiewicz bezradnie przyglądał się klęsce. Nie wydawał rozkazów, bo nie było komu ich wykonywać. Zdawało się, że wszystko stracone.
Walka Czachowskiego
Kiedy rozpoczęła się walka wokół grobli, gęsta strzelanina rozgorzała na tyłach powstańczego zgrupowania. Stał tam Czachowski, który miał stanowić tylną straż zgrupowania Langiewicza. Na odgłos walk „Straszny Starzec” ruszył na pomoc. Wtedy natknął się na maszerujące roty mjr. Bentkowskiego. Rozpoczął się chaotyczny bój. Obaj dowódcy, nie mając wyobrażenia o rozwoju sytuacji, uważali, że są ofiarami śmiałego ataku przeciwnika. Bentkowski sądził, że został okrążony przez Polaków, a Czachowski, że odcięto go od sił głównych. Zarówno polski, jak i carski oficer instynktownie chcieli jak najszybciej wyrwać się z kłopotliwego położenia. Powstańczy pułkownik śmiałym atakiem na bagnety odepchnął Rosjan; gęsto się ostrzeliwując, skręcił na południowy wschód i wyrwał – jak mniemał − z okrążenia. Z pobojowiska wycofał się także rosyjski major i, obchodząc łukiem polskie pozycje, pomaszerował na północny skraj grochowiskiego lasu. Nie wziął już udziału w walce.
Bój żuawów
Bitwa pod Grochowiskami składała się z kilku odosobnionych i przypadkowych starć, w których żadna ze stron nie kierowała się taktycznym planem. Jedno z najbardziej zaciętych stoczyli żuawi i strzelcy uprzednio rozsypani wokół drogi galowskiej. Żuawi zajęli zrąb na niewielkim wzniesieni i czekali na nieprzyjaciela. Lewym skrzydłem dowodził Rochebrun, prawym kpt. Wojciech Komorowski. Na żuawów spadł pierwszy impet nieprzyjacielskiego natarcia. Rosjanie otworzyli gęsty ogień, zasypując polskie pozycje kulami i kartaczami. Powstańcy nie ustępowali, chroniąc się za drzewami, odpowiadali celnie. Po rosyjskiej stronie trup padał gęsto. Kiedy zdeprymowani oporem Rosjanie zaczęli się chwiać, podkomendni Rochebruna z lekceważeniem śmierci i okrzykiem na ustach ruszyli do przodu. Dzielny Francuz uwijał się jak w ukropie. Biegał pomiędzy żołnierzami wołając na przemian: „En avant” i „Psiakhew, htóra godzina” – bo tylko tyle umiał po polsku. Zimna krew i okrzyki dowódcy pomogły, ale zawartość ładownic topniała w nadzwyczaj szybkim tempie.
Wydawało się, że na pomoc żuawom ruszy batalion mjr. Władysława Niewiadomskiego, jednak większość jego żołnierzy nie wzięła udziale w tej części bitwy i zajęła pozycje w lesie. Do akcji wkroczyła tylko kompania kosynierów kpt. Stanisława Wierzbińskiego. „Allez en avant, allez en avant!” − wrzeszczał Rochebrune. Dowódca kosynierów, dobywszy pałasza, krzyknął: „We front! Za mną wiara!”. Ruszyło za nim zaledwie sześćdziesięciu żołnierzy, którzy wkrótce padli od kul lub przestraszeni skryli się w krzakach. Na skraj lasu dotarło zaledwie pięciu.
Żuawi sami powstrzymywali wroga. W obłokach prochowego dymu i pod gradem kul mężnie parli naprzód, strzelając w stronę armat i stojącej tam rosyjskiej kawalerii. Wreszcie kilkudziesięciu żuawów ruszyło na bagnety. Przestraszeni dragoni i kanonierzy, porzucając armaty, podali tyły. Powstańcy nie mieli jednak koni, by je przejąć i po pewnym czasie, kiedy insurgenci się oddalili, Rosjanie powrócili po porzucone działa.
Nie próżnowali także żołnierze Komorowskiego. Znajdowali się w odległości zaledwie 100 m od przeciwnika, więc trup słał się gęsto. Wreszcie Polacy wypchnęli Rosjan z lasu, cały czas strzelając, Rosjanie odpowiadali gęstą palbą. Widząc jednak przygotowania żuawów do ataku na bagnety, Czengiery nie wytrzymał napięcia i zrezygnował z walki, szybko opuszczając pole bitwy. Był tak wstrząśnięty przebiegiem starcia, że pośpiesznie wycofał swych żołnierzy i zabarykadował się z nimi w galowskich stajniach, a następnie w obawie nocnego ataku wycofał się na noc do wsi Młyny, nie podejmując już tego dnia żadnych działań.
Chwila wytchnienia
Odepchnięcie Czengierego i Bentkowskiego było sukcesem powstańców. Na wyniku walki zaważyło niezdecydowanie rosyjskich dowódców oraz bezczynność kolumny przybyłej z Działoszyc. Jabłoński z niewiadomych przyczyn nie atakował − być może liczył, że inne rosyjskie oddziały wypchną powstańców wprost pod lufy karabinów jego żołnierzy. Ograniczył się do niezbyt skutecznego, ale deprymującego powstańców ostrzału artyleryjskiego. Pod wieczór zaprzestał i tego, po czym wycofał się do Bogucic.
Przed godz. 17 strzały ucichły. Zapadła cisza, przerywana jedynie jękami rannych i konających. W powietrzu unosił się zapach prochu i mokrego lasu. W miejsce, w którym zbierali się oszołomieni ocaleli powstańcy, przybył sztab. Langiewicz postanowił wykorzystać przerwę w walce, by rozeznać się w ogólnym położeniu. To nie było dobre – okazało się, że nadciągają świeże siły Rosjan.
Tymczasem do dawnego obozowiska ściągały kolejne powstańcze oddziały. Przybył także Rochebrune, który po zwycięstwie pozostawił podkomendnych na stanowiskach. Zdenerwowany Francuz chaotycznie relacjonował przebieg walki. Skarżył się, że to na nim i jego żołnierzach spoczywał główny ciężar batalii. Uważał, że gdyby udzielono mu wsparcia, utrzymałby opanowane armaty. Zarzucał znajdującym się w obozie oficerom tchórzostwo, brak woli i chęci poświęcenia życia dla ojczyzny.
Kłótnię przerwały trwożliwe wieści o tym, że nowe siły rosyjskie zjawiły się na placu boju. Rochebrun nalegał, aby podjąć zdecydowane kroki obronne i nakazał żuawom powrót do obozowiska. Pozycję na skraju lasu zajęli żołnierze mjr. Niewiadomskiego (dwie kompanie strzelców). Pod ich osłoną formował się improwizowany niewielki oddział − udało się zebrać 100 strzelców, ok. 300 kosynierów i zaledwie 25 ułanów dowodzonych przez rtm. Nowaka. Strzelcy zajęli pozycję na prawo od dwóch kompani Niewiadomskiego, łącznikiem między nimi byli żuawi. Kosynierzy i ułani ustawili się za linią strzelców.
Przeciwnikiem Polaków był świeżo przybyły ze Stopnicy mjr Iwan Zagriażski. Dysponował on na dwoma rotami strzelców smoleńskich, szwadronem dragonów i niewielkim taborem. Jego kolumna mogła być o wiele silniejsza, ale wydzielony oddział ppłk. Sorniewa (dwie roty piechoty, szwadron dragonów i 65 kozaków) przez Wełcz ruszył na Bogucice. To poważnie osłabiło Rosjan i zdecydowało o losach bitwy.
Atak kosynierów
Walkę rozpoczęli strzelcy Niewiadomskiego. Ukryci na skraju lasu, sypnęli śrutem ze swych myśliwskich strzelb w stronę Rosjan dobrze widocznych na świeżo obsypanej śniegiem łączce. Strzelcy 3. roty smoleńskiego pułku rozsypali się w tyraliery i odpowiedzieli gęstym ogniem. Kiedy trwała kanonada, kolumna kosynierów czekała w pewnej odległości. Wreszcie ruszyła na lewo, obchodząc pozycje nieprzyjaciela. By zamaskować ten ruch i skupić na sobie całą uwagę Rosjan, do akcji wkroczyła nieliczna powstańcza jazda. Zatoczyła łuk w kierunku zachodnim i wyszła na drogę w kierunku Galowa. Właśnie tam, pomiędzy piechotą a dragonami, zatrzymał się rosyjski tabor. Rotmistrz Nowak poprowadził szalony atak, garstka kawalerzystów rzuciła się do szarży na furgony. Nie było litości. Woźniców zarąbano szablami, a ułani przegalopowali przez łąkę pomiędzy rosyjskimi strzelcami i dragonami, po czym skręcili w prawo w las. Podczas tego ataku zginął zaledwie jeden kawalerzysta − Rosjanie nie otworzyli ognia do polskich jeźdźców, by nie razić swoich.
Kiedy szarżowali kawalerzyści rtm. Nowaka, kosynierzy w ciszy okrążali rosyjskich piechurów. Po przejściu ok. kilometra znaleźli się na skraju lasu, mając przed sobą podmokłą łączkę i dwie roty piechoty. Na czele kolumny jechał na gniadym koniu płk Klemens Dąbrowski, który dał rozkaz do ataku. Kosynierzy popędzili na 7. rotę strzelców. Rosjanie szybko zmienili front i przyjęli kosynierów gęstym ogniem. Do nacierających strzelała także 3. rota, a z flanki zagrażali dragoni.
Z tego trudnego położenia wyrwali swych podkomendnych oficerowie. Kpt. Wierzbiński z pałaszem uniesionym ku górze i okrzykiem: „Jeszcze Polska nie zginęła!” rzucił się do przodu. „Naprzód dzieci!” − wykrzyknął płk Dąbrowski i po chwili był już na czele kolumny. 300 gardeł ryknęło głośne: „Hura!”. Kosynierzy dobiegli do żołnierzy 7. roty. Rosjanie nie zdążyli przygotować się do następnego strzału, a widok uniesionych kos ich przeraził. Podali tyły i pierzchli w las, wprost na strzelców Niewiadomskiego i żuawów śmierci, którzy przywitali ich ogniem. Później w ruch poszły bagnety. Walczono zajadle. Strzelano z odległości kilku metrów, a bagnety i kolby siały spustoszenie. Rota rozpadła się na kilka mniejszych grup. Niektórym udało się przebić, inni zostali zabici.
Pogrom
Na tym się nie skończyła kosynierska szarża. Dąbrowski nie ścigał żołnierzy z rozbitej 7. roty, ale natychmiast skierował swój oddział na 3. rotę. Rosjanie nie ulękli się i przyjęli uderzenie kosynierów, którzy siłą rozpędu rozbili szyk nieprzyjaciela. Ci, którzy nie uciekli, zbili się w odizolowane grupy i walczyli z powstańcami. Kosynierzy nacierali z wściekłością, miażdżąc wszystko, co stanęło im na drodze. Ciężkie ostrza od sieczkarni rozłupywały czaszki i ucinały ręce, lżejsze kosy do zboża i trawy zadawały straszliwe rany. Tego dnia kosa wzięła górę nad karabinem i zebrała śmiertelne żniwo.
Carscy żołnierze, atakowani także przez żuawów, bronili się mężnie. Dowodzący nimi weteran wojen kaukaskich kpt. Kierawnow cały mundur miał w krwawych strzępach. Walczył szaleńczo nawet kiedy stracił prawą rękę, aż wreszcie padł przebity bagnetem. Pogrom był zupełny, a walka przerodziła się w polowanie na rosyjskich strzelców. Kosynierzy nie dawali pardonu i nie brali jeńców. Siekli na śmierć, bez litości, nawet tych, którzy rzucili broń. Na łaskę mogli liczyć tylko ci, którym udało się złożyć broń przed polskimi strzelcami.
Bilans bitwy
Po zmierzchu ucichły odgłosy walki. Słychać było jedynie jęki rannych i konających oraz pojedyncze nawoływania zagubionych w lesie żołnierzy. Sypiący śnieg przykrywał kałuże nieskrzepłej krwi. Na pobojowisku leżało sześćset trupów − w połowie polskich i rosyjskich. Tak zakończyła się jedna z najkrwawszych i najokrutniejszych bitew powstania styczniowego. Było w niej wszystko: odwaga i tchórzostwo, nieustępliwość i panika, strach i determinacja. Walka przybierała formę morderczych pojedynków, w której powstańcza kosa wzięła górę nad rosyjskim bagnetem. Zabrakło tylko jednego: naczelnego dowództwa − zarówno z jednej, jak i z drugiej strony.
Przed godz. 19 powstańcy zaczęli powracać z pościgu, później na pobojowisko dotarł Langiewicz i jego sztabowcy. Nieco zdziwiony przyjął relację z ostatniego starcia. Gratulował zwycięstwa zmęczonym, słaniającym się na nogach powstańcom. Wkrótce rozpalono wielkie ognisko, do którego cisnęli się zmęczeni zwycięzcy. Znoszono rannych. Lekarze dokonywali cudów, by prawie po ciemku opatrywać pokiereszowane ciała. Do ognia przyprowadzono również ponad dwudziestu wziętych do niewoli Rosjan, których poddano niewiele wyjaśniającemu przesłuchaniu.
Rosjanie po stoczeniu leśnej bitwy nie przejawiali już żadnej aktywności. Najwyraźniej byli wstrząśnięci przebiegiem starcia. O tym, że nie czuli się pewnie, świadczy odskok na bezpieczną odległość i niezwykła bierność w następnych dniach. Carscy dowódcy ostrożnie kroczyli tropem powstańców, nie ryzykując kolejnego starcia.
Polacy, zbierając rozbitków, także rozpoczęli odwrót. W Wełczu po burzliwej naradzie podjęto decyzję o podziale oddziału na cztery części. Pierwszym miał dowodzić gen. Józef Czapski, drugim płk. Czachowski, trzecim gen. Józef Śmiechowski, a czwartym świeżo mianowany generałem Rochebrun. Dziwne to były nominacje, zważywszy na fakt, że pierwszy czmychnął spod Grochowisk tuż po pierwszych wystrzałach, a drugi wraz ze swoimi ludźmi był już w drodze w Góry Świętokrzyskie. Sam Langiewicz ruszył do Galicji, gdzie chciał uporządkować sprawy powstania, ale zapowiadał powrót. Podczas przekraczania granicy został rozpoznany i aresztowany. Resztę insurekcji spędził w austriackim więzieniu.
Trudy bitwy pod Grochowiskami, brak aprowizacji, potworne zmęczenie, a nadto wieść o wyjeździe wodza działały na wojsko deprymująco. Żołnierze nie słuchali już dowódców i w zdecydowanej większości jak najszybciej chcieli maszerowali ku galicyjskiemu kordonowi, gdzie zostali rozbrojeni i aresztowani przez Austriaków. Wielu z nich nie dotarło do granicy. Część został zabita lub wyłapana przez Rosjan, inni się rozpierzchli. Tylko dzielny Czachowski i jego ludzie dotarli do świętokrzyskich lasów, by kontynuować walkę.
Na grafice szkic bitwy pod Grochowiskami, fot. polona.pl