SEWILLA. Dojeżdżając do Sewilli doznaje się wrażeń do jakich nie usposabia żadne inne miasto Hiszpanii. Przed tobą rozciąga się, niby morze, ogromna płaszczyzna szarawa, wiecznie zamglona tumanami pyłu. Po obu stronach drogi jeżą się ogromne aloesy i sterczą kolczate łodygi opuncyi. Jak oko zasięgnie ciągną zewsząd gromady osłów i mułów, pośród chmur kurzawy. Jeźdźcy w malowniczych andaluzyjskich ubiorach, wozy pełne śmiejących się dziewcząt, żołnierze brzdąkający na gitarze; wszędzie ruch, życie niesłychane; ponad głową, na niebie bez najmniejszej chmurki, rażące słońce, na widnokręgu przepyszne miasto, którego wieże, dzwonnice, dachy, białe mury, rysują się jakby lekka tkanka na ciemnym lazurze; wszystko to razem wzięte zapowiada w sposób bardzo ujmujący stolicę Andaluzyi. Przelatywaliśmy jak opętani tę drogę malowniczą. Wkrótce ukazał się po lewej ręce jakiś piękny wodociąg, a niebawem przybliżyły się do nas i stare mury samego miasta. Wreszcie wjechaliśmy (zawsze w wielkim pędzie), w prawdziwy labirynt ciasnych milczących ulic, wysadzanych domami, białemi jak mleko. Było szalone gorąco. Słońce w największej swojej sile, oblewało strumieniami rażącego światła mury, już i tak rażące białością. Miasto zdawało się uśpione. Zaledwie gdziekolwiek błąkał się rzadki przechodzień, a i taki, zlany potem, pod ciężarem ogromnego płaszcza brunatnego, w który się tu ludzie zawijają, jakby nie było na świecie odzieży choć trochę lżejszej, przesuwał się ile możności popod murami. Na pierwszy rzut oka, doznałem zupełnego zawodu. Jakże daleko inaczej marzyłem sobie Sewillę. W wyobraźni mojej wyglądała ona różowa, wyzłocona na słońcu, z drzwiami w ostrołuki, z oknami wycinanemi w liście i żołędzie, z mnóstwem kwiatów po ulicach, z mandolinami u balkonów, mantylami na przechadzkach, i małemi atłasowemi nóżkami zaledwie dotykającemi bruku. Rzeczywistość zaś przedstawiła mi miasto całkiem nowe, wybielone,opustoszało, milczące.