MALTA. Opuściłem Sycylię w nocy. Z pierwszym brzaskiem, Malta wyjrzała ze mgły, blada, jak kobieta przebudzona zbyt wcześnie. Słońce, opóźniwszy się na morzach Greckich, nie powitało jeszcze ulubionego Nieba swoich wróżek. Stary gród La Valleta, przedstawiał w głębi zarysy, lekko cieniowane parą lazurową, mieniącą się w tęczowe kolory. Wszystko spało: okręty na nieruchomych kotwicach, bałwany zatrzymane w porcie, domy z długiemi, zielonemi żaluzyami i opuszczonemi jedwabnemi firankami, których najlżejszy wiatr nie poruszał, wyglądały jakby z przymkniętymi powiekami. Gdyby nie chód powolny i jednostajny żołnierza na warcie, zdawałoby się, że całe miasto jest pogrążone w śnie zaczarowanym. Wystrzał działowy z warowni przerwał nagle zachwycenie: hałas zastąpił milczenie, ożywienie spoczynek, życie wróciło. Dwadzieścia łódek, kierowanych przez wioślarzy z obnażonemi rękami, wysuwa się z portu, przyczepia do naszego statku i sprzecza o zaszczyt dowiezienia do przystani. Wybrałeś jedną, dosyć odznaczającą się. Chociaż nie jesteś wielbicielem miejscowego kolorytu, uderzą cię jednak jej ozdoby tureckie, szerokie pasy na przemian zielone i czerwone i przód powabnie zagięty, jak w starożytnych rycinach i płaskorzeźbach, przedstawiających galery, lub greckie łodzie. Przybywa się tu bez żadnych formalności. Wszystkie statki morza śródziemnego zatrzymują się dla wypoczynku w Malcie; szczęściem dla nich, policya angielska jest pobłażliwą dla cudzoziemców. Malta jest dla nich niejako domem kwarantanny. Wylądowaliśmy w przystani. Tu mięszają się wszystkie narody, wszystkie typy, wszystkie narzecza: Anglik gwiżdże, Włoch śpiewa, Afrykanin połyka dźwięki gardłowe, Hiszpan wymawia donośnie, Palikary skandują greczyznę nowożytną, Francuzi z prowincji południowych chełpią się swoim językiem, gdy tymczasem Maltańczycy, kosmopolici, utworzyli sobie gramatykę powszechną i słownik encyklopedyczny, w którym wszystkie wyrazy mają prawo obywatelstwa.