Londyn, 24 sierpnia. Jak to zwykle bywa słabością późnej starości, tak też i sędziwy lord Palmerston, podobnie innym śmiertelnikom, coraz więcej popada w manią gadulstwa. Nie powiem, aby gadulstwo to czasami jeszcze nie było nacechowane świeżością humoru, którym zawsze odznaczał się lord premier w ciągu swej długoletniej karyery publicznej, ale częściej niestety, zaczyna ono być monotonnem i podoba sobie w powtarzaniu starych i oklepanych już w Anglii i Europie przedmiotów, zwłaszcza gdy szlachetny lord rozwodzić się pocznie nad swemi sympatyami dla rozmaitych uciśnionych narodów, którym z całego serca, jak zwykł się zarzekać, pragnął nieść pomoc, ale i tu powtarza znaną zwrotkę, że zamiłowanie pokoju błogiego, wzgląd na interesa handlowe Anglii itd. itd. powstrzymały go w zapale i spowodowały owo „nic”, tj. zamienienie chęci czynu w bezczynność i wydanie zagrożonej narodowości na pastwę uciskającej ją przemocy. Otóż wczoraj byliśmy znowu świadkami podobnych elukubracyi sędziwego lorda (…) Tą razą zatem także wedle przyjętego programu, powstał lord premier przy końcu biesiady i płynnie przemówił do zgromadzonych, określając politykę wewnętrzną i zewnętrzną swego gabinetu. Nie obyło się, jak samo się przez się rozumie, bez wzmianki o kwestyach najżywotniejszych spraw zagranicznych, tj. o sprawach polskiej, duńskiej i wojnie amerykańskiej. Lord rozwijał znane już powszechnie teorye swe, doprowadzające jak wiadomo Anglią z wielkiem zadowoleniem dumnych niegdyś synów Albionu do stanowiska holenderskich handlarzy korzennych, zastanawiał się z rozczuleniem nad smutną dolą Polaków i Duńczyków i z żalem wyprowadzał konkluzyą, obsypaną oklaskami słuchaczy, iż Anglia nie może narażać swej skóry za obce krzywdy.